Jadąc po drodze do pracy, widzę dużo kolorowych kwiatuszków, których nazw nie znam, idąc ostatnio do dentystki widziałam żonklile i tulipany, a wszędzie jest aż żółto od żółtych kulistych krzaków forsycji. Równolegle dalej są zimne poranki i chłodne wieczory, a ja wciąż śpię jak zakonnica w długiej piżamie wsadzonej w skarpety i rękawach po same dłonie. Mój Mateusz otwiera okno, ja podkręcam temperaturę. To tak w ramach treningu negocjacji przedmałżeńskich. Może to i dobrze, że tak powoli się ta wiosna wykluwa, że przywiezione z rodzinnego domu trampki i adidaski póki co zostały tylko wyprane i skitrane w szafie. Może powinnam się cieszyć, że jeszcze nie ma ciepłych wieczorów, bo mogę tkwić w domu z kubkiem herbaty z sokiem malinowym i odpalonym Netflixem, a nie biegać, jak sobie wiecznie obiecuję. Bo oprócz powolnie budzącej się wiosny, wszystko leci błyskawicznie. Nie ma poniedziałków, nie ma sobót. Są środy, piątki i niedziele. Tydzień składa się jak harmonijkowa książeczka