Jest książka o takim tytule, wiecie? O kobiecie, która sto dni po swoim ślubie, spotyka eks miłość swego życia na przejściu dla pieszych w tętniącym życiem Nowym Jorku. Cóż. Ja sto dni po ślubie mieszkam w małej cichej mieścince, a na przejściu dla pieszych szukam małego ślepego kotka do uratowania, przez którego na pewno wskoczyłabym przed jadący samochód, wstrzymała ruch i schowała kocię za pazuchę. Takie tylko, marzenia. Jak te, że w brzydką listopadową, świątecznie grudniową albo mroźnie styczniową noc, mój mąż uratuje na służbie kotka - może być bez jednego oka, może być brzydki, a może być nieotwierający jeszcze oczu z zaleceniem podawania butelki - który wczepi się w jego mundur, zamiauczy żałośnie, a M. roztopi się serce, zaniesie kota do odpchlenia i odropienia oczu, a potem przyniesie go mi, żebym mogła zalać się łzami, rozczulić, rzucić mu na szyję i wyjąkać, że teraz jestem kobietą spełnioną. No tak. Sto dni po ślubie nie odczuwam specjalnie większych zmian. Dalej