Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2020

rubinowy

Jestem cynamonem w kawie wiatrem w oczach wodą chlupoczącą w bucie. kroplą deszczu spływającą rączką parasola w kropki grubszym futrem na kocie ceramicznym termoforem dla rąk z ciepłą zawartością czarnej herbaty. beżowym pledem z frędzlami drogeryjnym chustecznikiem w barwne liście deszczem bębniącym o dach nocą Kotem, bawiącym się sznurówką od zimowego buta. ciepłymi skarpetami bez kaszmiru kręceniem w nosie kurkumą w imbirze puchatym swetrem w kolorze spranego szynszyla. czerwonym uchem wystającym spod czapki obłoczkiem pary z ust podczas nerwowego tuptania nogami na przystanku autobusowym zaparowanymi okularami naburmuszoną z zimna gołębią ferajną na dachu kamienicy. wkładką do buta, ciepłą halką, piżamą frotte i parzącą język flat white w styropianowym kubeczku orzechową czekoladką w złotym papierku kwaśną szarlotką słodyczą pomarańczy w dyniowej zupie. łykiem malinowej herbaty ciaśniejszym owinięciem się szalika rękawami naciąganymi na dłonie. pojedynczym podciągnięciem nosa podwó

pierwszy dzień jesieni

Czekałam na pierwszy dzień jesieni, choć jarzębinę pod oknem mam od sierpnia, w skarpetkach śpię już od dawna, a od pierwszego przeziębienia nie rozstaję się ani na dzień z gorącą herbatą z sokiem malinowym i cytryną.  Czekałam na musztardowy sweter, na fikuśne zdjęcie botków w liściach, na zupę z dyni i kawę z kardamonem. Na kwaśną szarlotkę, na późne maliny z krzaka, na beżowy płaszczyk i łososiową apaszkę w jaskółki. Na wpadnięcie w wir pracy, tak, że czas zaczynam mieć dopiero po 20, a w domu zaczynają powoli wyłazić kurzowe koty, których nie ma komu zdusić w zarodku. Pierwszy dzień jesieni mnie zaskoczył. Zorientowałam się, że jest, pisząc temat na tablicy. Późno wróciłam do domu, późno skończyłam papierologię. Pewne rzeczy mogłam kopnąć w kąt, pewne, jak pranie czy zupa na kolejny dzień były must have. Byłam trochę zalatana, nieco bardziej nerwowa, nie miałam czasu dla kota i cierpliwości do męża. Wszystko leciało mi z rąk, kawę piłam zimną, nie udało mi się zrobić ani jednego zd

mój mąż

Mój mąż obudził mnie dziś słowami: - Leci "Dzwonnik z Notre Dame", chyba mówiłaś, że nigdy nie oglądałaś i chciałaś oglądać. Mrugnęłam dwa razy,  przetarłam oczy,  po czym oczywiście wstałam,  owinęłam się w koc jak gąsienica  i cały poranek spędziłam na oglądaniu, a w przerwach myślałam o tym, że z tylu ludzi na świecie, ja trafiłam na takiego, który jest stworzony dla mnie. Nie miałabym innego męża. Byłabym starą panną i szczyciłabym się wolnością, luzem, brakiem obowiązku gotowania mięsa i luźno fruwającymi kartkami po domu. Plus pięcioma kotami różnej maści. Nie mogłabym mieć żadnego innego męża, bo bardzo często patrzę na niego i myślę sobie, że takie dobranie, takie podobieństwa, ale i różnice z dwóch przeciwległych biegunów, takie zrozumienie, a nawet i kłótnie są zarezerwowane tylko do dzielenia ich z nim. Że mi by było świetnie jako starej pannie, ale z nim jest jeszcze świetniej być mi żoną. JEGO żoną. Bo on po prostu tylko on zasługuje na to, żeby zmienić

wolna sobota

Przypomniałam sobie, czym jest zmęczenie piątkowego popołudnia i jak miło spędza się to piątkowe popołudnie w mieszkaniu, bez przygotowywania się do pracy, bez prasowania bluzki na następny dzień i bez wieczornego robienia zupy. Znów miałam przyjemność doświadczyć, jak napięcie ustępuje relaksowi  i jak słodko jest obudzić się w niedzielę o dziesiątej. Odkryłam na nowo luz piątkowego wieczoru i poczułam, jak smakuje wolna sobota. Doznałam wiatru we włosach podczas sobotniej jazdy na odkurzaczu i mopie, wśród równoczesnego biegu po zakupy i maratonie pierogowym i uczucia deja vu, że ten dzień jest stanowczo za krótki, by ogarnąć wszystko. Przypomniałam sobie, jak miło ogrywa się rodzinę w scrabble w sobotni deszczowy wieczór, jedząc przy tym kanapki z serem, sałatą i pomidorem i jak dobrze zrobić zdjęcia kotu, który zaakceptował psa. Jak fajnie jest spędzić niedzielę z mamą, spacerując po rymanowskim parku w chustce w jaskółki z kawą w ręce. Czytać thriller na osłonecznionej ławce albo

wrzesień łamany

Do czasu do póki się nie wyprowadzimy (ohoho aż po horyzont, no ale jednak - pewne klamoty i rupiecie jak np. kultowe podkładki pod kubek Nescafe, jeszcze z Piaseczna, zaśniedziałe kolczyki gwiazdki bez sztyftów, niezbyt piszące, ale MIĘTOWE długopisy, nienoszone nigdy ubrania będą powoli i sukcesywnie wyautowywane, bo ja już się boję, że kiedyś ani dźwigiem tego nie wyniesiemy) nie będę musiała dojeżdżać do pracy. To niewątpliwy plus i wygoda. Chociaż trasę miałam piękną, bo przez las, chociaż drzewa rzucały piękne słoneczne cętki na drogę, a zarówno jesień i wiosna były magiczne, to jednak droga była wąska, auta zasuwały, że czasem serce lądowało w żołądku, nie mówiąc już o zimie. W zimie miałam inną trasę, bezpieczniejszą, ale i dłuższą. Niestety miałam też dwa przejazdy kolejowe na trasie i uwierzcie - zawsze kiedy nie było potrzeba, jechał pociąg... To i tak nie pobije pracy w policji, kiedy miałam ponad 25 kilometrów, a zima trwała od października do marca i gdyby nie to,