Gdybym miała powiedzieć, co najgorszego zrobiłam w swoim życiu, opowiedziałabym historię pewnego zimowego kuligu. Pojechałam na niego z rodzicami, siostrą i psem do znajomych, od którego wyżej wymienionego psa wzięliśmy, kiedy był jeszcze małym, tłustym berbeciem z umaszczeniem i urodą mini bernardyna (przynajmniej dopóki nie podrósł, sierść mu nie wygładziła się jak u jack russel terriera, a ryj wyciągnął, jakby jakiś aligator podjął próbę wciągnięcia go pod wodę). - Będzie mu tu dobrze, przecież to jego pierwszy dom! - do dziś pamiętam moją dużo młodszą mamę, która - jak to mama, z maminym tonem i uspokajającą miną (którą każde trochę bardziej rozgarnięte dziecko rozpozna jako niezbyt dobrze maskowane zawoalowane kłamstwo dla większego dobra) przekonywała mnie, że Puszek będzie zachwycony, że zostaje sam na obcym podwórku w zimie. Pamiętam, jak siedziałam na ostatnich sankach z tatem, w zimowym kombinezonie, z policzkami szczypiącymi od mrozu i patrzyłam na naszego łaciatego kundelka