"Grudniowy".
Taki miał być wpis ;)
I w zasadzie będzie - w końcu mamy grudzień.
Na szczęście skończył się ponury listopad, którego jedynym problemem było to, że był listopadem...
No nic.
Grudzień.
Grudzień zaczął się od lamentu i paniki.
Wszystko dlatego, że mój tato poważnie oznajmił, że nasza kotka jest podejrzanie gruba i że na pewno jest w ciąży.
A. parsknęła śmiechem, że nasza Kiarka szybko zaczęła, ja mruknęłam, że będę musiała zamykać drzwi od pokoju, żeby nie okociła mi się na nowym fotelu, a tato huknął gromkim: "Wy sobie chyba żartujecie!".
A potem dodał, że wyrzuci z domu nas i wszystkie koty razem wzięte.
Ekhm.
Więc pierwszego grudnia pojechałyśmy z Grubą, znaczy się - z Kiarą pod pachą, do weterynarki.
Kotka powarczała trochę na jakiegoś zaklatkowanego kota, powarczała na weterynarkę, powarczała na strzykawkę...
Ostatecznie jednak mimo warków - została zaszczepiona.
Przeciw potencjalnej ciąży.
Potem dzień wlókł się w przyjemnym, domowym tempie.
Gotowałam zupę krem z soczewicy i marchewki, robiłam sobie cukinię i brokuła na parze, machałam nogami w szarych bamboszach, czytając (ponad połowa książki - jest sukces) i pijąc herbatę z cytryną, kimałam na sofie przy książce i szukałam spodni na zumbę.
A wieczorem na zumbę pojechałam.
W naszym cudownie sennym i wymarłym mieście zumba jest w środę, ale co to dla mnie - ja jeżdżę z instruktorką po okolicznych miastach w inne dni, co by sobie na zapas pokręcić tyłkiem ;).
Zarówno przed, w trakcie, jak i po zumbie obyło się bez atrakcji.
Za to droga powrotna okazała się obfitująca w emocje.
Jakoś tak wyszło, że koleżanka zaczęła mi opowiadać o samotnej jeździe w ciemności, o staniu na czerwonym świetle, kiedy wszędzie wkoło mrok i las, o facecie z teczką, którego wzięła na stopa jakaś babka, a który w teczce miał nóż i sznurek, a rozmowę umilał komplementami typu: "Ładnie wyglądałaby pani w trumnie"...
Oczywiście nie bałam się, bo co to ja - arachnofobka, drżąca na widok pająka, dla której nie straszne inne bardziej racjonalne lęki.
Co to ja - w Rzeszowie biegająca nocą, nie bojąca się samotnych nocy w mieszkaniu...
Co to ja - odporna na całe zło tego świata, bo czytająca dzielnie thrillery o seryjnych do poduszki...
Dojechałyśmy do krzyżówki w naszym mieście i podreptałam dzielnie do domu.
Wpadłam, rzuciłam się na grahamkę, rzuciłam się na tofu, rzuciłam się na sałatę, pomidory i awokado.
Ogólnie - rzuciłam się na jedzenie.
Jak już się najadłam, otarłam brodę wierzchem dłoni, popiłam gorącą herbatą i czmychnęłam do swojego pokoju.
Ledwo zdjęłam z siebie dżinsy i wskoczyłam w dresy, usłyszałam złowieszczy jęk otwierającej się bramy.
Zaskrzypiała smętnie przeciągłym westchnięciem i zamilkła.
Zaklęłam pod nosem.
Zepsuł nam się automat i związana drutem brama nie wytrzymała siły wiatru.
Zerknęłam przez okno.
Brama tkwiła nieruchomo.
Ruchome z kolei było krzesło.
Wiklinowy bujany fotel na tarasie pod moim oknem.
Huśtał się w przód i w tył jakby bujała nim niewyżyta wiedźma nampowana kofeiną.
Skrzypiał jak jasna cholera i idealnie nadawał się na scenerię do horroru.
Wiatr hulał, wciskał się przez szczelinę w oknie, świszczał nieprzyjemnie.
Wzdrygnęłam się.
Wzięłam ręcznik i poszłam pod prysznic.
Tam, pozbawiona wszelkich huków, świstów i gwizdów, wykąpałam się w gorącej wodzie, zmiękczając pęcherze na stopach i zamieniając lepiące się do czoła włosy w jedną wielką pianę o zapachu świeżej cytryny z mentolem.
Sucha, czysta, odświeżona, ubrana w nową piżamę i ciepłe skarpetki, byłam święcie przekonana, że teraz czeka mnie już tylko seansik filmowy i Cotton Ball'sy, którymi zwykle się usypiam.
Ale nie czekał...
Brama znowu zaczęła skrzypieć, to otwierając się, to zamykając, a ja uprzytomniłam sobie, że nie zamknęłam domu na klucz.
To nic, że miła okolica.
To nic, że jest pies.
Dom ma być zamknięty.
Kropka.
Niechętnie zeszłam więc na dół i niemile zaskoczona stwierdziłam brak klucza w drzwiach.
Poszukiwania zajęły mi nieprzyzwoicie dużo czasu (znalazłam go w misce z kluczami do samochodu...), a koniec końców wróciłam do swojego pokoju zła na bramę, zdolności kluczy w zakresie chowania się przed właścicielami i swoje roztrzepanie.
Chwilę pooglądałam film ("Znamię"), ale kiedy w filmie zaczęli puszczać budzącą grozę muzykę, doszłam do wniosku, że pora się kłaść.
Wyłączyłam laptopa, zgasiłam lampki, poszłam do łazienki.
Po powrocie do pokoju stwierdziłam, że jest mi na tyle zimno i na tyle kręci mnie w nosie, że ubrałam na szyję szarą chustkę w białe groszki, a na głowę polarkową czapkę Mikołajkę. Tylko to udało mi się znaleźć po ciemku w szafie.
Wskoczyłam pod kołdrę, owinęłam się szaliczkiem, naciągnęłam czapę na uszy i zamarłam.
Drobne drapanie, delikatne, dochodzące zza łóżka.
Kot?
Drapanie przeszło w szuranie, a ostatecznie w zdziwione: "Miau?", kiedy Kiara wskoczyła mi na łóżko i powątpiewającym wzrokiem zmierzyła mój strój.
Wywróciłam oczami, przyciągnęłam kotkę do siebie, zwinęłyśmy się obie jak precelki i zaczęłyśmy mruczeć do poduszki.
W nocy przez uchylone drzwi wszedł pies, czym nastraszył i mnie i kota.
Nie wiem, co nastraszyło mnie bardziej.
Wejście psa czy reakcja kota.
Potem ni z stąd ni z owąd przewróciły się moje zwinięte w rulon maty do ćwiczeń.
Wiatr znów zaczął świszczeć, kołatając bramą.
Zza ściany któreś z moich rodziców zachrapało głośno przez sen, po czym zamilkło równie gwałtownie jak chrapnęło.
W nocy śniło mi się jeszcze parę głupot, nad ranem zaczęło boleć mnie gardło, a rano obudziłam się sama z czapką Mikołaja koło poduszki i szalikiem wiszącym smętnie z mojej szyi.
Dzieeeń dobry, grudniu! ;).
Taki miał być wpis ;)
I w zasadzie będzie - w końcu mamy grudzień.
Na szczęście skończył się ponury listopad, którego jedynym problemem było to, że był listopadem...
No nic.
Grudzień.
Grudzień zaczął się od lamentu i paniki.
Wszystko dlatego, że mój tato poważnie oznajmił, że nasza kotka jest podejrzanie gruba i że na pewno jest w ciąży.
A. parsknęła śmiechem, że nasza Kiarka szybko zaczęła, ja mruknęłam, że będę musiała zamykać drzwi od pokoju, żeby nie okociła mi się na nowym fotelu, a tato huknął gromkim: "Wy sobie chyba żartujecie!".
A potem dodał, że wyrzuci z domu nas i wszystkie koty razem wzięte.
Ekhm.
Więc pierwszego grudnia pojechałyśmy z Grubą, znaczy się - z Kiarą pod pachą, do weterynarki.
Kotka powarczała trochę na jakiegoś zaklatkowanego kota, powarczała na weterynarkę, powarczała na strzykawkę...
Ostatecznie jednak mimo warków - została zaszczepiona.
Przeciw potencjalnej ciąży.
Potem dzień wlókł się w przyjemnym, domowym tempie.
Gotowałam zupę krem z soczewicy i marchewki, robiłam sobie cukinię i brokuła na parze, machałam nogami w szarych bamboszach, czytając (ponad połowa książki - jest sukces) i pijąc herbatę z cytryną, kimałam na sofie przy książce i szukałam spodni na zumbę.
A wieczorem na zumbę pojechałam.
W naszym cudownie sennym i wymarłym mieście zumba jest w środę, ale co to dla mnie - ja jeżdżę z instruktorką po okolicznych miastach w inne dni, co by sobie na zapas pokręcić tyłkiem ;).
Zarówno przed, w trakcie, jak i po zumbie obyło się bez atrakcji.
Za to droga powrotna okazała się obfitująca w emocje.
Jakoś tak wyszło, że koleżanka zaczęła mi opowiadać o samotnej jeździe w ciemności, o staniu na czerwonym świetle, kiedy wszędzie wkoło mrok i las, o facecie z teczką, którego wzięła na stopa jakaś babka, a który w teczce miał nóż i sznurek, a rozmowę umilał komplementami typu: "Ładnie wyglądałaby pani w trumnie"...
Oczywiście nie bałam się, bo co to ja - arachnofobka, drżąca na widok pająka, dla której nie straszne inne bardziej racjonalne lęki.
Co to ja - w Rzeszowie biegająca nocą, nie bojąca się samotnych nocy w mieszkaniu...
Co to ja - odporna na całe zło tego świata, bo czytająca dzielnie thrillery o seryjnych do poduszki...
Dojechałyśmy do krzyżówki w naszym mieście i podreptałam dzielnie do domu.
Wpadłam, rzuciłam się na grahamkę, rzuciłam się na tofu, rzuciłam się na sałatę, pomidory i awokado.
Ogólnie - rzuciłam się na jedzenie.
Jak już się najadłam, otarłam brodę wierzchem dłoni, popiłam gorącą herbatą i czmychnęłam do swojego pokoju.
Ledwo zdjęłam z siebie dżinsy i wskoczyłam w dresy, usłyszałam złowieszczy jęk otwierającej się bramy.
Zaskrzypiała smętnie przeciągłym westchnięciem i zamilkła.
Zaklęłam pod nosem.
Zepsuł nam się automat i związana drutem brama nie wytrzymała siły wiatru.
Zerknęłam przez okno.
Brama tkwiła nieruchomo.
Ruchome z kolei było krzesło.
Wiklinowy bujany fotel na tarasie pod moim oknem.
Huśtał się w przód i w tył jakby bujała nim niewyżyta wiedźma nampowana kofeiną.
Skrzypiał jak jasna cholera i idealnie nadawał się na scenerię do horroru.
Wiatr hulał, wciskał się przez szczelinę w oknie, świszczał nieprzyjemnie.
Wzdrygnęłam się.
Wzięłam ręcznik i poszłam pod prysznic.
Tam, pozbawiona wszelkich huków, świstów i gwizdów, wykąpałam się w gorącej wodzie, zmiękczając pęcherze na stopach i zamieniając lepiące się do czoła włosy w jedną wielką pianę o zapachu świeżej cytryny z mentolem.
Sucha, czysta, odświeżona, ubrana w nową piżamę i ciepłe skarpetki, byłam święcie przekonana, że teraz czeka mnie już tylko seansik filmowy i Cotton Ball'sy, którymi zwykle się usypiam.
Ale nie czekał...
Brama znowu zaczęła skrzypieć, to otwierając się, to zamykając, a ja uprzytomniłam sobie, że nie zamknęłam domu na klucz.
To nic, że miła okolica.
To nic, że jest pies.
Dom ma być zamknięty.
Kropka.
Niechętnie zeszłam więc na dół i niemile zaskoczona stwierdziłam brak klucza w drzwiach.
Poszukiwania zajęły mi nieprzyzwoicie dużo czasu (znalazłam go w misce z kluczami do samochodu...), a koniec końców wróciłam do swojego pokoju zła na bramę, zdolności kluczy w zakresie chowania się przed właścicielami i swoje roztrzepanie.
Chwilę pooglądałam film ("Znamię"), ale kiedy w filmie zaczęli puszczać budzącą grozę muzykę, doszłam do wniosku, że pora się kłaść.
Wyłączyłam laptopa, zgasiłam lampki, poszłam do łazienki.
Po powrocie do pokoju stwierdziłam, że jest mi na tyle zimno i na tyle kręci mnie w nosie, że ubrałam na szyję szarą chustkę w białe groszki, a na głowę polarkową czapkę Mikołajkę. Tylko to udało mi się znaleźć po ciemku w szafie.
Wskoczyłam pod kołdrę, owinęłam się szaliczkiem, naciągnęłam czapę na uszy i zamarłam.
Drobne drapanie, delikatne, dochodzące zza łóżka.
Kot?
Drapanie przeszło w szuranie, a ostatecznie w zdziwione: "Miau?", kiedy Kiara wskoczyła mi na łóżko i powątpiewającym wzrokiem zmierzyła mój strój.
Wywróciłam oczami, przyciągnęłam kotkę do siebie, zwinęłyśmy się obie jak precelki i zaczęłyśmy mruczeć do poduszki.
W nocy przez uchylone drzwi wszedł pies, czym nastraszył i mnie i kota.
Nie wiem, co nastraszyło mnie bardziej.
Wejście psa czy reakcja kota.
Potem ni z stąd ni z owąd przewróciły się moje zwinięte w rulon maty do ćwiczeń.
Wiatr znów zaczął świszczeć, kołatając bramą.
Zza ściany któreś z moich rodziców zachrapało głośno przez sen, po czym zamilkło równie gwałtownie jak chrapnęło.
W nocy śniło mi się jeszcze parę głupot, nad ranem zaczęło boleć mnie gardło, a rano obudziłam się sama z czapką Mikołaja koło poduszki i szalikiem wiszącym smętnie z mojej szyi.
Dzieeeń dobry, grudniu! ;).
![]() |
http://mrs-holinson-imagine.crazylife.pl/ |
Komentarze
Prześlij komentarz