Przejdź do głównej zawartości

całkiem inaczej

Wiecie, co mi najbardziej uświadamia, jak szybko leci czas?
Zbliżający się zbyt szybko termin ważności na długoterminowych produktach.

Bo wiadomo - jak kupuje się masło czy jajka, wiadomo, że trzeba szybko jeść.
A jak magazynuje się w szafce Vicksy w razie przeziębienia, pudełko ryżu jaśminowego albo konserwę rybną (nie dla mnie) lub szynkę w puszce (tym bardziej nie dla mnie), krem chłodzący do łydek dedykowany na lato i upały albo suchy szampon, który użyło się trzy razy w życiu, wiadomo, że "Ohoho, jak długo ważne".
Robiąc wczoraj (tysięczne tej "kwarantanny") porządki w szafce, z "Ohoho", zrobiło się "Ołoło, trzeba szybko to zjeść/zużyć, bo maj, czerwiec, lipiec".
Niemożliwe.
Jak to zleciało!
No i za niedługo dodrepczemy także do pierwszej rocznicy ślubu. To też świadczy o tym, że rok znów się chce przełamać czerwcem.

Z ciekawości zajrzałam na swoją uroczą galeryjkę zdjęć na Instagramie, galerię zdjęć w telefonie i wpisy na blogu z maja zeszłego roku i zarejestrowałam, że nic, co robiłam, nie powtarza się obecnie, oprócz tego, że też przez jakiś czas lało i było zimno.
Oprócz długich spacerów z moim kundelkiem, ostatnich ślubnych przygotowań i mierzenia szałowych letnich ciuszków na podróż życia, żyłam zbliżającymi się wakacjami, zaplanowanymi wyjazdami, no i weselem, rzecz jasna.
Martwiłam się, czy włosy urosną mi jeszcze ten centymetr, jeszcze dwa, czy uda mi się nie zachorować do ślubu (no oczywiście stres, którego nie czułam znalazł ujście w ósemce, tchawicy i nieszczęśliwych uderzeniach zakończonych siniakami na nogach), czy nie wróci mi infekcja spojówki, czy suknia będzie dobrze leżeć i czy będę mieć ładne opięte koronką pośladki, nie wywracając się przy każdym kroku.
Kupowałam lampki żarówki, kolorowe stemple i bluzeczki w jasnych kolorach.


Dziś nie ma już mojego pieska, mojego przyjaciela, mojego skarba, szczęścia i jedynego w swoim rodzaju psa - bo przygarniętego - kundelka z kilkoma śrutami w kudłatym ciałku. Nie ma spacerów, nagrywania jak toczy się jak kulka, pilnowania, żeby przywieziony z mieszkania nasz kot nie urządzał sobie na niego polowania, wylegiwania na hamaku u rodziców, z Pedrem koło nóg. Długo się zbieram do napisania peanu pochwalnego dla Pedra, dla tego, jak cudowne było te 13 lat. 13 lat przełomów i ważnych momentów - początki liceum, spacery w każdą pogodę z sąsiadką i jej goldenem, studia, dwa koty, pogryzienie szynszyla, dostanie się do Policji, mój wtedy chłopak, Warszawa, mieszkanie, ślub.
Było mi tak strasznie szkoda, że nie potrafiłam wyobrazić sobie tego świata - świata bez Pedra.
Bez tej jego wdzięczności, bez merdania ogonem za popatrzenie na niego, za pogłaskanie, za wymianę wody.
Ten rok ogólnie nie był rokiem Pedra i problemy zaczęte w Nowy Rok z chodzeniem, zaprocentowały bezwładem tylnych łap, załatwianiem się w domu, kupowaniem i przerabianiem wózka inwalidzkiego, leczeniem, zastrzykami i nadzieją, że jeśli wózek podziała, pies stanie na nogi.
Wyrok guza, krwawień i gasnących sił był znakiem, że walka z nierównej staje się przegraną.
Męczenie psa nigdy nie było naszym celem, więc decyzja została podjęta szybko.
Przepłakana noc skończyła się oczami jak ping pongi, zatkanym nosem i spędzaniem - mimo całej tej chorej sytuacji, z którą się obecnie zmaga świat - godzin i dni z psem.
Odszedł kochany przez wszystkich, wychuchany, wyciumany, z masą swoich pluszaków (które kochał, może dlatego, że nie miał w szczenięctwie miśków, może dlatego, że nigdy nic nie dostawał).
Dzieciństwo może i miał ciulowe, za to resztę życia był naszym przyjacielem, oczkiem w głowie i perełką i myślę, że miał bardzo dobre życie. Z szacunkiem, traktowaniem jak członka rodziny, z miłością.
Nigdy już nie będzie takiego psa, z tymi kosmatymi uszkami z za dużą ilością sierści, z mądrymi oczkami, z nieposkromionym apetytem i tym przywiązaniem do nas.
Pewien okres w życiu się zakończył i dziś mogę powiedzieć tylko słowa, które powiedziała mi moja uczennic:
"Pies łamie serce tylko jeden raz. Kiedy jego serce przestaje już bić".
Nie wiem czyj to cytat, nie chce mi się sprawdzać.
Wierzę gorąco i mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień, kiedy sprawca tych śrutów, tego strachu, lęku przez samochodami i mężczyznami, tego, że pies bał się własnego cienia i nie szczekał przez pierwsze kilka lat, a całkowicie dał się dominować naszym kotom, odpłaci pięknym za nadobne i spotka go odpowiednio długa i dotkliwa kara. Osobiście życzę mu tego samego, co robił mojemu psu.

No i udało się nie rozkleić, choć może dlatego, że we właściwym momencie odłożyłam laptopa i wróciłam do niego po dobowej przerwie.
Nie chcę już rozpamiętywać i płakać, muszę tylko solennie sobie przypominać, że skończyło się jego cierpienie i bezsens. Bo co to za życie, kiedy nie można pobiec za kotem, pójść na spacer, podreptać do miski i poleżeć w słonku.

Wakacje i włosy, wakacje i włosy, szybko zmieniajmy temat.
Na wakacje w tym roku nie ma co liczyć. Nawet jeśli będzie można, i tak nie będziemy ryzykować. Zostaje basen w ogródku i flaming, o ile będzie pogoda. Poza tym siedzenie w domu uświadomiło nam, ile pieniędzy wydaje się na nawet banalne wyjazdy do galerii czy restauracji, a kiszenie się w mieszkaniu jeszcze bardziej uświadomiło nam, że "My! Chcemy! Dom!", tak więc nie ma o czym mówić.
Włosy po ubiegłorocznych morzach, basenach, słońcu i chlorze wymagały podcięcia (właściwie mogłam je śmiało skrócić o połowę, ale gdzież bym śmiała), ale potem tak skrupulatnie podcinałam końcówki jesienią i zimą, że w marcu siostra powiedziała głośno okrutną prawdę "Jakie Ty masz krótkie włosy". No i ze zdziwieniem uznałam, że KTOŚ MI MUSIAŁ OBCIĄĆ WŁOSY. Nieświadomie. Na śnie.
Bo to niemożliwą niemożliwością, żeby obcinaniem końcóweczek pozbawić się TYLU włosów!
Przeżywałam, przeżywałam, jojczałam, codziennie wieczorem wpychałam do ust garściami ziarna słonecznika, aż uznałam, że znowu trochę mi urosły. I że są zniszczone, trzeba będzie podciąć...
Podcięcia i postrzyżyny nie ominęły też męża i po raz pierwszy w życiu obsługiwałam maszynkę i fryzjerskie nożyczki, na szczęście uszy całe i postał tylko jeden, malutki łysy placuszek, ale prawie wcale, w ogóle, praktycznie to go nie ma.

Suknia ślubna wisi w szafie i nie ma zamiaru stamtąd wyfrunąć. Nie wiem, może spodobało jej się w mojej szafie? A może uznała, że w porównaniu z tradycyjnymi sukniami pyszniącymi się wielowarstwością tiulu, jest tylko lekką, zwiewną szmatką z koronki i że ma pełnię praw obywatelskich, żeby bytować wśród musztardowej koszuli, bluzki w śnieżynki i bordowej sukienki.
Tyłek rośnie na jedzonych na śniadanie twarożkach, omletach i jajecznicach, wiosennych zupach, młodych ziemniakach i teraz się boję, że spodenki nie dość, że będą mnie opinać, to jeszcze nie dam rady dopiąć w nich guzików.
Pamiętam, że jak mierzyłam suknię u koleżanki, dziwiłam się, że nie chce jej sprzedać i zarobić. Teraz sama w ogóle nie dopuszczam do siebie tej myśli. Bo po co? Z każdym miesiącem jej wartość spada, ja kupowałam ją z odzysku, a mimo to dałam za nią trzy tysie, a teraz mam sprzedać za bezcen?
Póki co z wyszukiwanych w necie pomysłów znalazłam tylko, że można uszyć cytuję "szatkę do chrztu dla niemowlęcia". Blue się roześmiał na ten pomysł.

Ubrania od mamy przywiozłam, a jakże. Wyprałam je nawet, rozwiesiłam i poskładałam w kupki.
Nie wiem tylko kiedy przydadzą mi się te spódniczki na tenisowy kort, z jakiej okazji założę bladożółtą bluzeczkę z koronką do pępka i czy uda mi się pochodzić w tych sukienkach i sandałach.
Zobaczymy.

Teraz nadszedł kalejdoskop ciepłych dni (moja mama zdołała się już nawet opalić, no ale jak się mieszka w domku i bawi w kwiatowe rabatki to taki jest finał), silnych wiatrów, bujnej zieleni, zapowiadanych burz (kocham burzę!), zimna i deszczu, przymrozków i ratowania zawartości ogródka i absolutny brak przedślubnych przygotowań ;).
Więc teraz można powoli myśleć o innych, bardziej prozaicznych przyjemnościach tego świata.

Na przykład o sałatce z pomidorów i wędzonego sera dla męża, miotle (bynajmniej nie do fruwania - właśnie jestem po całej serii o Harrym Potterze na Netlixie), rozwieszeniu ręczników i zamknięciu okien, bo leje.
I tylko tak nieśmiało, do kawy z mlekiem bez laktozy (bo mam śpiączkę pogodową i kryzys 13:00 godziny), podczytuję sobie ukradkiem "Muratora", nic nie popędzając, nie odważając się mówić, ale choćby tak po cichu, powoli marzyć ;).









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b