pierwszy dzień jesieni

Czekałam na pierwszy dzień jesieni, choć jarzębinę pod oknem mam od sierpnia, w skarpetkach śpię już od dawna, a od pierwszego przeziębienia nie rozstaję się ani na dzień z gorącą herbatą z sokiem malinowym i cytryną. 

Czekałam na musztardowy sweter, na fikuśne zdjęcie botków w liściach, na zupę z dyni i kawę z kardamonem.

Na kwaśną szarlotkę, na późne maliny z krzaka, na beżowy płaszczyk i łososiową apaszkę w jaskółki.

Na wpadnięcie w wir pracy, tak, że czas zaczynam mieć dopiero po 20, a w domu zaczynają powoli wyłazić kurzowe koty, których nie ma komu zdusić w zarodku.


Pierwszy dzień jesieni mnie zaskoczył.

Zorientowałam się, że jest, pisząc temat na tablicy.

Późno wróciłam do domu, późno skończyłam papierologię.

Pewne rzeczy mogłam kopnąć w kąt, pewne, jak pranie czy zupa na kolejny dzień były must have.

Byłam trochę zalatana, nieco bardziej nerwowa, nie miałam czasu dla kota i cierpliwości do męża.

Wszystko leciało mi z rąk, kawę piłam zimną, nie udało mi się zrobić ani jednego zdjęcia, co tu dopiero mówić o jakiś wybitnie jesiennym.

Przesadziłam z płynem do płukania prania i miałam migrenę i mdłości od mocnego zapachu, którego nijak nie dało się wywietrzyć, uparcie prosiłam męża, żeby pomógł mi ogarnąć skaner, bo chciałam coś pilnie wrzucić na bloga.

Ostatecznie prawie skasowałam swojego bloga, więc żołądek fiknął mi koziołka, a poziom kortyzolu znacznie przekroczył dozwolone normy.

Wrzuciłam też bloga, którego stworzyłam, z chęci wywietrzenia szuflad. W sumie skoro czytacie mnie tu, może będzie chcieli poczytać i moją tfurczość (przyznam, że takie dziecko jak moja pięciolatka w książce to mogę mieć - nie przeszkadza, nie wstaje o piątej nad ranem, a jakie słodkie i rezolutne).





A teraz zaskoczył mnie październik.

A właściwie jego połowa.

I informacja, że w piątek nie idę do pracy, a potem chwilowe zdalne nauczanie.


Nawet nie zdążyłam dobrze się rozpędzić, a już uderzyłam w ścianę.

Co ma być to będzie, byleby tylko przejść to wszystko suchą nogą.

Ale i tak trochę ścisnęło mnie w żołądku, bo tak bardzo nie chciałam wracać do pracy przy laptopie, zamiast przy biurku, do obostrzeń i zamykania szkoły.

Tak więc kwitnę przy biurku, staram się nie łazić w duże skupiska, noszę maseczkę.

Ostatnio pobiegłam do biblioteki, wróciłam z dwiema torbami książek (w razie gdyby zamknęli), choć miałam nie zawalać się książkami, tylko pisać, zapędziłam się do Rossmana, to się okazało, że przecież godziny dla seniorów.

Zdjęłam ładne jasne dżinsy i ubrałam różowe spodnie od piżamy, bo do przygotowania się do pracy nie muszę już prasować bluzeczek.

Kot się cieszy - w szlafroku mam fajne długie sznurki, które można łapać.



Miejmy nadzieję, że tydzień szybko zleci i że tydzień będzie tylko tygodniem.

A póki co siedzę w książkach i laptopie jeszcze dłużej niż zwykle, kot miauczy rozdzierająco zaniedbany i niedopieszczony, wieczorami czytam Miłoszewskiego i teraz dla odmiany chrypię z braku możliwości mówienia :).

Jem zupę dyniową z płatkami chilli, mandarynki i słonecznik na włosy (mają być długie i kropka).

Ubieram się na żółto i na beżowo, noszę sukienki do grubych rajstop, zakładam już cienką czapkę (w połączeniu z maseczką jestem całkiem incognito) albo przydużawą bluzę z Bambim.

Wieczorami zasiadam w fotelu, w miękkim świetle lampki i czytam Miłoszewskiego (po science fiction Mroza, po nieprzystępnej Bondzie, po takiej se, ale ostatecznie przeczytanej Wójcik, melduję, że znalazłam swojego polskiego faworyta autorów kryminalnych z wyrazistą, pociągającą i frapującą postacią, wartką akcją, genialnym piórem i dialogami. O, tak ;)), wciągam herbatę ziołową z pieprzem i cynamonem, na przemian z wyciskanym sokiem z pomarańczy.

Kicham na swoje książki ze znieczulenia po zębie i z tego kichania aż spłodziłam swój pierwszy w życiu wiersz, także chyba świat pomału staje na głowie ;)
















Komentarze