Przejdź do głównej zawartości

maj

Kwiecień zakończyliśmy bardzo miło, bo wbiciem pierwszej łopaty w ziemię.

Emocje - milion, radość nieziemska, podniecenie nie spada, a rośnie.

Cieszy to, cieszy, a ja czekam, aż mury zaczną rosnąć :) *.


Rośnie trawa, na trawniku moje ulubione małe, błękitne kwiatuszki, drzewa też się zazieleniają - jak na razie piękny jest ten maj.

Mógłby trochę więcej przysmażyć słonkiem, przystopować deszczyk, ale może nie ma co narzekać.

Zdarzyło się parę prawie gorących dni, a choć moje nogi są bielsze niż najjaśniejsza biel, i tak odsłoniłam je w krótkiej sukience.

Świętowałam go też spacerem po rymanowskim parku i wdychaniem solankowych oparów z tężni, czerwonym płaszczykiem, żółtym sztormiakiem do czerwonych kaloszy na działce, spódnicą, sukienką i czarną pseudoskórzaną kurtką (edycja wiosenna została przywieziona od mamy; był moment zgrozy kiedy nie mogłam znaleźć worka z kurtkami "wiosna" - co roku to samo).


Maj zaczął się też majówką, a jak majówka to wolne, miłe i spokojne.

Jeszcze trochę i skończy się rok szkolny, przyjdzie żegnać się z dziećmi, potem ładować baterie w lecie (i grzać się, grzać!), a potem witać nowe maluchy we wrześniu :). Chyba robię się trochę sentymentalna po tej trzydziestce :))) Byłam na I Komunii Świętej moich klasowych dzieci, niedawno odwiedziłam koleżankę i jej córki, które zasypały mi laurkami i nawet nagranymi melodiami zadedykowanymi dla mnie. Chyba nigdy nie czuję się tak... VIPowato, jak przy dzieciach, które coś mi dają (a to dawanie to np. własnoręczny aniołek z rolki po papierze albo piękna recytacja wierszyka z rekwizytami :)).

Jak na razie nie zaczęłam jeszcze sezonu na bieganie (chyba poczekam już te parę dni do możliwości chodzenia bez maseczek na zewnątrz), za to intensywnie użytkuję matę do ćwiczeń, dużo spaceruję i obnoszę się w lekkiej parce. Chyba odlajkuję wszystkie strony ciuchowe, które regularnie wyświetla mi facebook, bo obecnie moje myśli krążą wkoło styropianu (i jego cen), a jedyne "fasony" jakie mi chodzą po głowie to Winchestery i antracyty. Ale jest to piękne i nie zamieniłabym tego na żadne kreacje czy kapsułowe szafy, a przynajmniej nie teraz. I pomyśleć, że nie doszliśmy w ogóle do podłóg, mebli czy dodatków, a takie skrajne emocje wywołuje np. kolejna paczka styropianu albo wyjazd, by sobie obejrzeć blachodachówkę ;).

Aktualnie najczęściej przysysam się ślepiami do zdjęć zalążków domu i widząc zieleń w tle czuję dziwną sensację w żołądku, po której stwierdzam, że nie jestem normalna. Albo po prostu nieprzystosowana do życia w mieście, w bloku. Choć dalej obiema rękami podpisuję się pod stwierdzeniem, że w Piasecznie było magicznie, mimo upału ósmego piętra ;). Z przyjemnością jednak zamienię widok leskich kamieniczek i gołębi na kosy, las i rzekę. Kiedy tylko mogę, śmigam na budowę, często urządzając sobie tam spacerki, a choć jarają mnie zarówno pustaki, breja wkoło, jak i wszystko, co związane z domem, najbardziej podniecam się tą zieloną ścianą i pustką wkoło. Nawet nie śmiem myśleć, jak to będzie, jak kiedyś będę mogła wyjść na taras w kapciach, z kubkiem kawy w ręce i oddychać, napawać się tą ciszą, patrzeć i nie widzieć nic, co miejskie.

Oprócz tego dalej namiętnie audiobookuję, choć kończy mi się i Harry (jakieś 60% Insygniów Śmierci) i darmowy abonament, drukuję pomoce i kolorowanki, skreślam dni na kalendarzu (skreślałam do rozpoczęcia budowy, ale tak mi się spodobało, że kreślę dalej). Łapię się za głowę z podziwu, że poniedziałek zmienia się w piątek, doświadczam magii przyśpieszania czasu w weekendy, jestem śmiertelnie wycieńczona, jak muszę wstać na ósmą (wstaję po 6, jeśli nie liczyć pobudki po 4.20, która ostatnio stała się regularną porą przebudzeń mocy naszego kota). Odliczam do rocznicy (4 razem, 2 po ślubie, to to dopiero są czary!).


***

Taki mam zapał, że maj się już kończy, a ja dalej nie wrzuciłam wpisu urodzinowego. Może dlatego, że impreza przekładana było sto razy, więc relacja się przeterminowała.

Harrego skończyłam słuchać i zaczęłam czytać ("I po co ja Ci kupiłem czytnik!" zagrzmiał mój ślubny, ale przecież nie na co dzień udaje się trafić ilustrowanego Harrego w bibliotece, hm?).

Pogoda zrobiła się jesienna (ale nie - nie wróciłam już do czapki i zimowej kurtki), a mężowi zapowiedziałam, że jak tylko poczuję trochę gorących promieni - w domu mnie nie uświadczy. 

Letnie ciuchy na razie tylko przekładam w szafie, skaczę z Ikei na Dulux i pomału zaczynam ogarniać świadectwa.

Mam nadzieję, że tak samo szybko jak uciekają mi dni, uciekną i te następne, a ja będę się cieszyć pisaniem w nowym miętowym gabinecie.




* rosną!





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b