Przejdź do głównej zawartości

Pół żartem, pół serio o... mojej Mamie ;)

Nie potrafi chodzić powoli.
Ma problemy z liczeniem w pamięci.
I w sumie ogólnie z liczeniem też ;].
Nigdy w życiu nie była na egzotycznych wczasach.
Lubi dzieci i zwierzęta.
Książki też lubi, ale rzadko ma na nie czas.
Pije słabą czarną kawę, używa kosmetyki z linii Dove i namiętnie pożycza sobie bez pozwolenia moje ciuchy z szafy.
Bywa czepialska, drobiazgowa, wybuchowa i męcząca.
Poza tym to okaz na pokaz ;).
Taaak - dziś wazelinuję z okazji Dnia Matki ;].


Ogólnie rodziców mam świetnych.
Bez dwóch zdań.
Dali mi odpowiednio dużo swobody, przy równoczesnym wsparciu i dobrym wychowaniu.
W 100% akceptowali, tolerowali (albo chociaż udawali, że nie bolą ich od tego zęby) wszystkie moje decyzje. Nieważne czy dotyczyły one niejedzenia mięsa, chodzenia czy też niechodzenia do Kościoła, wyboru studiów, pracy, chłopaka.
Nie było problemu, z którym nie mogłam się do nic zwrócić.
Nie oznacza to, że nie zdarzały się chwile, kiedy czułam się niesprawiedliwie potraktowana, zlana, zmęczona subtelnym ciężarem ich troski czy zła na ich decyzje, ale mimo wszystko - nie mogę narzekać na swoich rodziców.

Z mamą kontakt mam naprawdę rewelacyjny.
Dobrze nam się rozmawia, nawet jeśli robimy w tym czasie milion innych rzeczy.
Mam wrażenie, że praktycznie zawsze rozumie mnie bez słów i że wie o mnie więcej niż ja sama.

A za ja co najbardziej kocham swoją mamę?
Za to, że zawsze jest na bieżąco z moim aktualnie ulubionym kolorem, gatunkiem książki, rodzajem herbaty, znajomymi, z którymi się zadaję.
Za to jak naturalnie podchodzi do wszystkich moich znajomych, niezależnie od tego czy to mąż koleżanki, przyjaciółka, dziecko, które bawię czy koleżanka z drugiej klasy podstawówki.
Że robi im herbatę, częstuje obiadem, pakuje szarlotkę na wynos, uczy młode mamuśki podnosić niemowlaki do odbicia, biega do łazienki z uczącą się sikać do klopa dwulatką, rozmawia z moim kilkuletnim podopiecznym o Lego Chima, choć nie ma fioletowego pojęcia co co jest, zostaje z dziećmi moich i mojej siostry znajomych, żeby ci mogli gdzieś wyjść i prawie nie narzeka, kiedy po wyjściu gości okazuje się, że dom wygląda jak pobojowisko ;].
Za to, jak dzielnie je wszystkie wegetariańskie potrawy, jakie sporządzam przy użyciu pietruszki, kaszy jaglanej i pomidorów.
Za jej troskę.
Za to, jak pokracznie wygląda w skarpetkach frotte, naciągniętych po łydki i dwóch swetrach, kiedy siedzi pod kocem i mówi, że jej zimno.
Za to, że kolekcjonuje filiżanki i choć wciąż pije ze swojej ulubionej - białej, do bólu prostej - wciąż ślini się ze szczęścia, kiedy widzi jakieś ładne zestawy.
Za to, że jak robi jakąś zupę, prawie nigdy nie gotuje na kości ani na żeberkach, żebym "gdybym jednak zgłodniała i nabrała na nią ochoty"', mogła zjeść "coś normalnego" , co ma więcej niż 3 kalorie.
Za to, że jak jestem chora, kupuje mi wszystkie smakołyki, jakie sobie wymyślę, nawet jeśli to deser owocowy dla dzieci ;].
Za to, jak wkręca mi, że cycki mi zmalały i że jeszcze trochę, a w ogóle będę bez biustu, kiedy krytycznym okiem lustruję się z góry na dół w lustrze z miną zwiastującą płacz, lament i ogólne rozstrojenie emocjonalne.
Za to, że zawsze sprząta psie rzygowiny, ratując mnie z opresji puszczenia niekontrolowanego pawia.
Za to, że nawet jak się pokłócimy, ja wykrzyczę jej co myślę, a ona powie mi coś niemiłego, szybko potrafi przejść do porządku dziennego.
Za to, że chodzi po sklepach i szuka na półkach syropu imbirowo - goździkowego, herbaty z miodem Manuka, jogurtu bez tłuszczu i wszystkiego innego, co sobie wymyślę, nawet jeśli nie ma na to czasu.
Za jej poświęcenie.
Za to, że z uporem maniaka przekarmia psa, kupuje tańszy papier toaletowy i opieprza mnie za trzymanie miotły pod niewłaściwym kątem podczas zamiatania.
Za jej empatię, zrozumienie i to, jak bardzo jest lubiana przez ludzi.
Za jej uśmiech, pogodę ducha i kreskę nad ustami, które odziedziczyłam w pełnym komplecie.
Za to, jak odrywa mnie od pisania, wołając: "M., chodź tu natychmiast i sprzątnij po sobie ten burdel [książka/kubek po herbacie/łyżeczka/pantofle], który zostawiłaś w pokoju, bo zaraz ta/ten/te [książka/kubek po herbacie/łyżeczka/pantofle] wylądują u naszych sąsiadów za płotem!!!".
Za to, że jest wybuchowa, obrażalska i dużo mówi, co daje mi podstawy do zwalania swojego charakterku na geny i ogromny wpływ wychowania ;).
Za to, że nie śmiała się ze mnie, kiedy jeszcze niedawno dzwoniłam do niej i pytałam, czy mój szynszylek je, pije, ma dobry humor i błyszczące oczka, a nawet z detalami opisywała stan zdrowia futerka, długość przednich siekaczy, poziom oślinienia brzuszka i czystość klatki.
Za miłe słowo, wsparcie i chęć niesienia pomocy innym.
Za to, że szyła mi pościelki dla lalek z kraciastego materiału i że kupowała mi pampersy i smoczki, żeby uwiarygodnić mi zabawę w dom, kiedy byłam mała.
Za to, że jest ze mnie dumna.
Za jej łagodne formy szantażu: "Ale zadedykujesz mamusi jakąś książkę, prawda?", kiedy łaskawie udziela mi pozwolenia na pisanie, a sama bierze się za szorowanie kabiny prysznicowej.
Za to, że pyta mnie o rady i liczy się z moim zdaniem.
Za to, że nie ruga mnie "Ale ja chcę mieć wnuki!", gdy mówię, że nie chcę mieć dzieci, nie upomina, kiedy powiem niecenzuralne słowo albo sprośny kawał, nie wywraca oczami, kiedy mówię, że przytyłam i nie wyśmiewa się, jak telepię się ze strachu na widok pająka wielkości pięciozłotówki.
Za wsparcie finansowe.
Za dziewięć tygodni spędzone ze mną na sanockim Oddziale Zakaźnym, kiedy miałam zapalenie opon mózgowych, gdzie rozbawiała cały oddział dziecięcy zmienianiem słów w znanych piosenkach, uczeniem wszystkich dzieci układania pasjansa i opowiadaniem historii o duchach.
Za to, że rozumie, że można lubić pić z konkretnego kubka, bo wtedy lepiej smakuje, że można tygodniami płakać za ukochanym zwierzątkiem, nie mieć siły rozmawiać po ciężkim dniu pracy i uzależnić się od pisania.
Za dbanie o moje zdrowie, szczęście, wykształcenie.
Za to, że obiecywała mi, że jeśli założę schronisko dla psów, będzie sprzątać klatki i myć brudne metalowe miski i wiem, że gdybym rzeczywiście założyła schronisko, ona już by czekała z drucianą gąbką, zwarta i gotowa do pracy ;].
Za to, że w dzieciństwie nigdy nie wyganiała mnie do dzieci, kiedy chciałam siedzieć z dorosłymi.
Za to, że nigdy nie zmuszała do jedzenia (* "Albo zjesz tę kanapkę z czosnkiem, albo zawiozę Cię zaraz na pogotowie i powiem, że jesteś nagłym przypadkiem wyjątkowego tumanostwa, skoro wolisz brać antybiotyki niż zjeść cholerny ząbek czosnku!!!").
Za to, że zawsze kolekcjonowała moje laurki i ulepianki z plasteliny, choć nasze mieszkanie było nimi tak zapchane, że dziwię się, że nie otworzyliśmy Muzeum Dziecięcej Twórczości Artystycznej i Robótek Ręcznych.
Za francuskie tosty na śniadanie, jedzone w łóżku przy włączonej bajce w sobotnie poranki, kiedy byłam dzieckiem.
Za to, że wierzy, że wydam bestseller, że będę ilustrować bajki dla dzieci i organizować wieczorki autorskie ;).
Za wspólne froterowanie podłogi do muzyki, gdy byłam mała, co niestety nie zaowocowało tym, że umiem tańczyć i że wybitnie dbam o pielęgnację podłogi.
Za to, że jak upomina mnie w domu, robi to tak głośno i przekonująco, że cała okolica słyszy jaką jestem gapą, bałaganiarą i roztrzepańcem.
Za to, jak na tony kupowała mi plastelinę, plastikowe dinozaury, książeczki, miśki i kolorowanki, żebym chętniej chodziła do przedszkola.
Za ohydne pseudozdrowe mikstury na bazie czosnku i goździków, które bulgotały demonicznie w czarnku, przerażając swoim sraczkowatym kolorem i gorzkim smakiem, a ona z zapałem mieszała w tym garnku drewnianą łyżką, ciesząc się, że zaraz napoi mnie tą mazią, co z pewnością uodporni mnie na wszelkie wirusy i całe zło tego świata.
Za to, że szybko zaczęła mnie traktować jak równą sobie, a równocześnie wciąż traktuje mnie jak dziecko.
Za jej śmieszne hasła, anegdotki, historyjki i gafy, które popełnia.
Za to, że upierdliwie zdrabnia moje imię i dziubdzia mi do telefonu, mówiąc tak głośno, że muszę odsuwać słuchawkę od ucha ;).
Za to, że czasem doprowadza mnie do szału, drażni, irytuje i frustruje.
Za jej śpiewanie Krawczyka podczas mycia naczyń, udawania warczenia, kiedy bawi się z psem, grożenie mi ścierką, kiedy podkradam farsz do pierogów.
Za to, jak budzi mnie telefonem o ósmej rano, kiedy odsypiam imprezę i z entuzjamem krzyczy mi wprost do ucha: "Dzieeeń dobry, Kochanie!!!".
Za to, że zawsze zjadała za mnie ciastka z kremem i torty z mulącymi masami na urodzinach/imieninach/rodzinnych uroczystościach etc.
Za to, że nie jest zgorszona, wiedząc, że śpię z chłopakiem.
Za jej odręcznie pisane karteluszki z koślawymi minkami, które wyglądają, jakby miały jednostronny wytrzeszcz albo ogólne upośledzenie, zostawiane na kuchennej wyspie albo lodówce.
Za niewyłapywanie sarkazmu w moich słowach.
Albo za doszukiwanie się złośliwych intencji tam, gdzie naprawdę ich nie ma ;].
Za ambicję i zawzięcie, podczas robienia kursu informatycznego i angielskiego przy równoczesnej pracy 8 godzin dziennie.
Za to, że kiedy znajdywała na przedpokoju jeden mały, maleńki trocinowy wiórek z klatki mojego Borysa, groziła, że "jeszcze raz znajdzie Borysowe śmieci porozrzucane po domu" wyrzuci go razem z klatką przez okno. A mnie chwilę później ;).
Za jej uśmiech.
Za to, że odkąd jestem na studiach, zaczęła się rządzić moją bezmięsną strefą w lodówce, ładując na specjalnie wyznaczoną na zielonki półkę szynkę i kabanosy, a mój pokój zaczął pełnić rolę składzika na świeżo wyprane ubrania i pościel.
Za to, jak próbowała robić ze mną fiołki z bibuły, choć wychodziły jej tak nieudaczne, że zachodziłam się ze śmiechu, próbując równocześnie zachować powagę.
Za to, że nigdy nie robiła z niczego tabu i zawsze mogłam ją o wszystko spytać. A pechowo zawsze byłam dociekliwym dzieckiem ;P.
Za jej oryginalne wyzwiska i przezwiska, które dają mi podstawy do zastanawiania się, czy w czasie ciąży nie czytała czasem poradnika: "Jak obraźliwie nazwać nieposłuszne dziecko na tysiąc różnych sposobów".
Za umiejętność dobierania biżuterii i dodatków idealnie skomponowanych z ubraniami.
Za to, że pozwoliła mi przygarnąć bezdomnego, zapchlonego, skołtunionego psa z ulicy i sama osobiście kupiła mu wiklinowy koszyk z czerwoną kraciastą poduszką.
Za niezmienne od lat gotowanie dwudaniowego obiadu w ciągu tygodnia mimo pracy zawodowej.
Za jej wylewność, przytulasy i witanie mnie w piątkowe wieczory, jakbym wracała z rocznej podróży dookoła świata.

Kurczę.
Kocham ją na tyle różnych sposobów i za tyle różnych rzeczy, że zanudziłabym Was na śmierć opisywaniem tego, ale... Z okazji Dnia Matki mogę polać trochę miodu na jej serce przy użyciu bloga, nieprawdaż? ;]



PS Najlepsze życzenia dla wszystkich obecnych, przyszłych i potencjalnych (np. takich, którym spóźnia się okres - pozdrawiam z wyśmienitym humorem, termoforem i chęcią wyrwania sobie jajników ^^) Mam! ;]

http://www.efecto.pl/obrazy/macierzynstwo

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p