Przejdź do głównej zawartości

Faceci

Nie wiem czemu zawiodła mnie logika i czemu nie pomyślałam nawet przez chwilę, że mieszkanie z facetem będzie wyglądało mniej więcej tak jak wyglądało życie z szynszylem albo zajmowanie się dzieckiem. Czyli że nie będzie źle ani nie do zniesienia, bo przecież zawsze można sobie odmienić jak się chce albo jak się nie chce, ale że dużo rzeczy może nas zaskoczyć.
I że nie będzie tak jak piszą autorzy w poradnikach dotyczących żywienia gryzoni, bo nikt tam nie powiedział, że najlepszą dietą szynszyli nie są ziółka zamawiane na www.drogiewydziwionekarmydlarozpuszczonychzwierzątek.pl tylko, że są to kable od klawiatur i szkolne lektury. Albo to że skoro szynszyle prowadzą nocny tryb życia oznacza, że noc przestanie być od spania, a będzie od wsłuchiwania się w gryzienie prętów, bębnienia w pręty, wydawanie dziwnych odgłosów. I że będę musiała powstrzymywać się od wywiezienia klatki z całym ekwipunkiem plus szynszyl na podjazd.
I nie jak pokazuje reklama Bobovity, że dzieci są czyste, słodkie i grzeczne, ale ryczą all day long, nie śpią, robią kupę za kupą, kupa za kupą, kupa za kupą i skąd w ogóle w takim maleńkim dziecku tyle kupy się pytam, a każda kupa wylewa się z pampersa, a przecież dziecko nie jest nawet chore - jest zdrowe, gaworzy i rozkosznie puszcza bańki ze śliny, dla rozrywki majtając sobie stópką w kupie. I niestety zamiast chwalić Boga za dar rozmnażania, dziękować za drożność jajników i cieszyć się jak wspaniały jest uścisk paluszków na palcu to jest tak, że po paru godzinach z czyimś dzieckiem skacze się pod sufit, że to jednak czyjeś dziecko, po całym dniu ma się kryzys światopoglądowy pt. "Po co w ogóle ma się dzieci? Żeby im pokazywać świat i motylki skoro ma się zlasowany mózg ze zmęczenia?", a po dobie zaczyna się rozważać opcję podwiązania jajowodów jeśli okaże się, że są wyjątkowo drożne.

No ale nie.
Faceci nie są tacy najgorsi.
Tzn. mój nie jest.
Bo dla mnie to teraz świat jest skoncentrowany na Jednym i Jedynym, niestety nie pierwszym, ale już z pewnością ostatnim, bo skoro on wkręcił się w moje życie, a ja w jego to już opcji nie ma, to już zaklepane, przypieczętowane wspólnym mieszkaniem i wspólną pralką, a pralki to przecież nie podzielimy, no nie ma opcji.
Także mój facet nie jest najgorszy. Jest najlepszy.
No a przynajmniej nie bije w nocy zębami po prętach klatki, ale to może dlatego, że nie jest ani w klatce, ani na smyczy, nie gryzie nic czego nie powinien, no i kupy też jakoś nie ma w zwyczaju rozsmarowywać na swojej ani niczyjej łydce.
Za to ma tak bogaty męski repertuar zachowań, że chyba zamiast powieści albo bajki to zacznę pisać poradnik przedmałżeński...
Bo to wszystko wychodzi w praniu. A w zasadzie we wspólnym mieszkaniu.
I wtedy nagle zaczynam się zastanawiać, co ja sobie myślałam o facetach? Skąd ja właściwie czerpałam wiedzę o mężczyznach? Z podręczników, gdzie miałam definicję polucji nocnych, sposoby na pryszcze i przekrój męskich przyrodzeń od narodzin do osiągnięcia dojrzałości płciowej i nie było ani słowa o tym, jak się z nimi żyje? Tzn. z mężczyznami, nie z przyrodzeniami. Z książek obyczajowych pisanych przez takie pokręcone umysły jak moje, które widzą liska w kształcie słoi drzewa na łóżku? W tym, że mam dużo koleżanek z narzeczonymi, mężami, mężami od lat, drugimi mężami, partnerami, bo z mężami się rozwiodły, partnerami bez byłych mężów, synami, pasierbami i siostrzeńcami i żadnego z nich nie zabiły patelnią?
Nie wiem.
Ale nie wiedziałam też wielu innych rzeczy, a teraz już wiem, że...

Faceci kompletnie nie mają podzielnej uwagi.
I mogą sobie ogarniać technologię, wiedzieć jaki to śrubokręt gwiazdkowy albo ten drugi, że mogą się nie bać i zabijać pająki i dosięgać do wysokich półek, ale nie umieją równocześnie robić, myśleć o czymś innym, jeszcze o czymś innym mówić, a czegoś innego słuchać. Nie umieją. Więc jak się do nich mówi, a oni coś robią - nie dotrze. Jak o czymś myślą - nie dotrze. Ogólnie to nic do nich nie dotrze jak się im nie pokaże palcem, co wcale nie znaczy, że są sprytni inaczej. No oni po prostu nie mają podzielnej uwagi.
Nie wpadłabym na to, że mieszkając z kimś kogo się kocha, z kim uwielbia się przebywać i mieszkać będzie się chciało tego kogoś AŻ tyle razy na dzień wyrzucić przez balkon, zakneblować, wrzucić mu kostkę lodu do majtek albo udusić gołymi rękoma. Najczęściej to ostatnie. Bo nie wpadłabym na to, że ktoś może tak bardzo wkurzać. I to wszystkim. Wszystkim. Nawet tym, że robi coś dobrze, idealnie albo tak jak powinno być. Może też wkurzać tym, co powie, czego nie powie, co powie żeby mi zrobić dobrze, a wcale tak nie uważa, czego nie powie a powinien, co powie zamiast zrobić, czego nie powie a wiem że chciałby i co powie a co mnie zaboli. Może wkurzać jedno spojrzenie, jeden grymas, jedno skrzywienie, jedno chrząknięcie oznaczające coś albo oznaczające złość, niechęć, bulwers czy foch. Albo oznaczające nie wiadomo co. Może wkurzać to, że nas nie rozumie, że nie chce rozumieć, że nie stara się zrozumieć albo że udaje, że rozumie, a wcale nie rozumie. Może nas ogólnie wkurzać coś całkiem innego niż nasz facet, a on się będzie namolnie dopytywał i ględził i molędził i prosił i podlizywał i się w końcu sam zirytuje, a nas wkurzy, więc ostatecznie to on będzie powodem do wkurzenia.
Nie wiedziałam też, że jedna i ta sama sytuacja może jednego dnia spowodować najpierw radość i śmiech, po popołudniu już żal i złość, a pod wieczór konflikt zakończony kłótnią, płaczem, nerwami i fochem z przytupem. No nie wiedziałam tego jakoś. Jakoś w podręcznikach z przekrojem męskości tego nie było. A że od rana do nocy można zdążyć zaplanować już wspólne wakacje, wesele i rozwód z pogrzebem gratis to też nigdzie nie słyszałam, że może się zdarzyć...
I owszem, pisali w książkach, że kobiety z Wenus, nawet maszynki do golenia tak nazwali i że faceci z Marsa, że każdy inny, że mają inne mózgi, że nawet niemowlaki zawija się w różowe i błękitne kocyki w amerykańskich filmach, że inaczej myślą, że inaczej robią, że trzeba się dotrzeć... Ale nikt nie pisał, że jak się nawet wydaje, że nasz, ten Jeden Jedyny facet jest inny niż reszta społeczeństwa wyposażona w jądra to się jednak okazuje, że nie. Nie. Że może i jest zaje***ty, wspaniały, ogarnięty, dobry i do rany przyłóż, ale i tak jest facetem. Drapie się po jajkach, nie wpada na proste babskie rozwiązania, nie wie tylu rzeczy, które po prostu się wie, myśli zupełnie inaczej i ma tak bardzo odmienne przyswajanie jak my.
Zobaczy jakąś dziewczynę to się na nią popatrzy i nieważne, że koło niego siedzi jego prywatna, a ta na którą patrzy ma grube uda i cellulit. I jak, no jak można patrzeć na dziewczynę, która ma cellulit, skoro ja codziennie słyszę modły i dziękczynienia za jego brak? I nawet jeśli bym go nie wiem jak denerwowała to na pewno próbowałby sobie perswadować separację tym brakiem cellulitu właśnie. No i wtedy jak patrzy na tę cellulutową to co? Obrazić, się, wkurzyć, nie reagować czy wyhodować sobie cellulit? (co jak będę pić tyle Coli to mi się w końcu przytrafi). I nie wiem wtedy czy śmiać się czy płakać, że czemu on się patrzy na grubszą blondynkę to raz, a czemu ja się złoszczę to dwa. Powaliło mnie? Ja zazdrosna? Ja? Jaaa? Taka nieromantyczna i niezwiązkowa? A on? Ocipiał do reszty? Że blondynka to ok - ciul, niech mu będzie. Że cellulit - no też ciul. Ale TAKI cellulit. Taki cellulit, nooo? I w ogóle różowe spodenki do różowej bluzki i jeszcze białe buty ze złotymi elementami. Phi. Bo spodenki są krótkie, a że cellulit to huk. No ja pierdu, nie ogarnę.
Nie ogarnę też tej dziecinady z męskimi zabawkami. Bo facet jak ma chwilę czasu - będzie się bawił komputerem albo telefonem, w kiblu będzie siedział trzy razy dłużej, bo ma tableta. I jak się mu go zabierze to już w ogóle obraza majestatu, a jak zwróci uwagę, że zamiast zająć się dziewczyną to on zajmuje się telefonem to już w ogóle zdziwienie i szok. I jeszcze jakieś próby wytłumaczenia.


I nawet jeśli mu się uda zgadnąć co aktualnie chcę, myślę, na co mam ochotę (i teraz już rozumiem te małżeństwa, które znają się na wylot, bo jak się ze sobą spędza większość dni i nocy to zaczyna się myśleć jak druga osoba) i wydaje mi się, że jest taki bystry, taki odpowiedni, taki wyjątkowy to wtedy jeb, jeb, jeb - coś powie - coś pier***nie, coś zrobi, czegoś nie zrobi, coś wymyśli i jego plusy zmieniają się wielkie skrzydła i fiu fiu, odfruwają sobie w siną dal.
Że już nie wspomnę o tym, że jak się jest razem to się wzajemnie wkurza, jak się jest na odległość to się tęskni za tym wkurzaniem, a jak już się znowu jest razem to się jeszcze bardziej wkurza tak, że chce się znowu tęsknić.
Nie sądziłam, że to jest tak, że jak facet zrobi dobrze to potem to dobrze i tak jakoś wykorzysta. Albo wkurzy tak doszczętnie, że się zapomni o tym, co zrobił dobrze.
I że jak się go nauczy, że się gotuje i myje naczynia to też źle, bo potem tego oczekuje i jak otrząsnę się i dotrze do mnie, co zrobiłam to myślę sobie: "No nie, teraz to tylko faktycznie drożne, szybkie, a na koniec bolesne, a potem będę stać przy zlewie z jednym dzieckiem w nosidle, a drugim uczepionym uda. Może nawet z cellulitem". I weź tu spokojnie, grzecznie, miło, bez fochów, bez grymasów, bez słodkości, bez złośliwości mu odpowiadaj, nie warcz, nie wywracaj oczami, nie miaucz i jeszcze wykazuj entuzjazm jak zbliża się do mnie z tym swoim jak z tych podręcznikowych. Bo nie, nie. Mój to niby nie. On mi przecież nie chce źle, krzywdy mi nie chce zrobić, a dziecka ani tyle. On się boi, bo ja się rozsypuję jak mocniej kichnę, kręgosłup mam wyraźny jak kurze jaja, a jak siądę po turecku to biodra mi strzelają jakby się łamały. A jak widzi moje wąskie spodenki rozmiar 34 to już całkiem załamuje ręce i biadoli, że jestem taka drobniutka i delikatna i ojoj i w ogóle. I tylko szkoda, że jak stwarza moim kościom realne zagrożenie to nie patrzy w kalendarz i nie słucha mnie, kiedy ja w ten kalendarz jednak patrzę, a jego zdaniem to w ogóle powinnam wtedy jeszcze stać i się uśmiechać i machać główką jak piesek z tylnej szyby. I jeszcze najlepiej nie kopać go, nie bić, nie warczeć i nie krzyczeć "nie" w różnych językach... I szkoda tylko, że jak ja puszczam pod prysznicem wrzątek to jest lament i o Boże, nawet bez Boga, bo zabójczyni żyć niepoczętych, a życie się chroni zanim się pocznie i tylko szkoda, że do kościoła nie chodzi, no i dupa, niech sobie zacznie i to najlepiej z transparentem. Mogę mu namalować.

A jak facet się denerwuje i mu drga żyłka koło ucha to znak, że powinnam się cieszyć, że ma charakter. A i jeszcze mam go rozumieć, nie drażnić, wspierać i najlepiej nie tykać. Albo właśnie tykać. Bo uniwersalną zasadą podobnie jak uniwersalną przyprawą jest maggie to rano, wieczór i wedle potrzeb. Zanim zacznie się złościć, jak już skończy się złościć i zanim jeszcze wpadnie na pomysł, że może by się zezłościć. A najlepiej to utrzymywać go w ciągłej euforii jak trzyma się jajko w cieple. W ptasim gnieździe. Ale jak ja już sobie np. dla rozrywki płaczę to wielkie aj waj. Bo czemu, bo na co, bo po co, bo z jakiej przyczyny, a co on zrobił, a on nic nie zrobił, a jeśli zrobił to nie chciał i już na pewno nie będzie, chociaż sam nie wie co. Bo nie wpadnie na to, że ja sobie płaczę, bo mam ochotę i wenę na płakanie i jak mu to powiem to nie, on nie wierzy, bo skoro płaczę to na pewno mi źle, a źle mi bo on coś źle zrobił, a on bidny nie wie co. No Boże ^^. I jeszcze mi powie, że łzy na niego nie działają, a jak ja płaczę to widzę, że on już paznokci nie ma i skórek wkoło nich też...


I jeszcze do tego dochodzi to, że nawet jak tak się podenerwuję, pozłoszczę, pofrustruję i powkurzam to ostatecznie dochodzę do wniosku, że one way ticket. I tak jest zaje***ty, najlepszy, najlepsiejszy, bo mój, a jak mnie wkurza to może mnie wkurzać, bo ja jego też wkurzam. A gdyby lubił pisać to by napisał elementarz dla facetów, jak rozumieć kobiety. Ale nie wiem czy jest sens.
I tyle z tego wiem, że jak coś jest małe słodkie i puchate to może być głośne i mieć gen niszczycielstwa, jak jest małe słodkie i różowe to może mieć wzmożoną produkcję jelit, a jak coś ma dwie nogi, spodnie i coś w tych spodniach to jest facetem, zachowuje się jak facet i z całą listą swych przewinień niech lepiej cały czas nim będzie ;)




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b