Przejdź do głównej zawartości

Jest klimat ;]

Gdybym chciała opowiedzieć Wam o swojej nowej pracy, musiałabym być bardziej wylewna.
Gdybym chciała podzielić się czymś ciekawym - nagięłabym zasady.
Gdybym chciała być interesująca - może bym i nawet naściemniała.
Ale nie chcę.
Chcę się za to podzielić klimatem.
Bo klimat ewidentnie jest ;)

I nie chodzi mi o pracę, tylko o klimat miejsca.
W zasadzie nie zaczyna się on rano, kiedy wstaję, próbuję okiełznać włosy prostownicą i doprowadzić spuchnięte oczy do jako takiego wyglądu.
Nie zaczyna się jak jem swoje standardowe płatki ani jak nawet szykuję się do pracy.
Zaczyna się, kiedy wjeżdżam do miasta gdzie pracuję.
W moim mieście tego nie widzę ani nie czuję.
Może to jeszcze nie są aż takie Bieszczady.
A tam?
Tam wjeżdżam i widzę głównie drzewa iglaste majaczące w oddali.
Czy to mgła czy deszcz - one wyglądają tak samo ładnie.
Pną się majestatycznie po górach i wyglądają jak jedna wielka widokówka.
Zaczęłam pracę we wrześniu i od tej pory one codziennie wyglądają inaczej.
Z dnia na dzień następuje taka zmiana, że w głowie kołacze mi się pytanie: "Jak?".
Może jak stanę z kamerą to przyłapię kogoś jak oblewa te drzewa farbą, skoro jednego dnia są takie, a drugiego już inne?
Od zielonych z przebłyskami innych kolorów, przez stopniowo brązowiejące, po obecną feerię barw, głównie brązu, ochry, pomarańczy i czerwieni.
Głównie.
Bo pewnie większość z nich nie ma nawet swojej nazwy.
W zależności od tego, czy świeci słońce czy pada deszcz barwy wyglądają inaczej.
Niebo czy przejrzyście błękitne z chmurkami jak bita śmietana, czy poszarzałe czy nawet ciemne i brzydkie stanowi idealne tło dla gór.
A góry niezmiennie wyglądają tak samo ładnie.
Groźnie, majestatycznie, wyniośle.
Poza tym kwiaty, drzewa, krzaki.
Wszystko oszałamia kolorami.

Druga sprawa - zwierzęta.
Albo wróć.
Zwierzyna leśna.
Generalnie zwierzyna leśna opanowała miasto.
Generalnie jelenie chodzą sobie po osiedlu jak u siebie.
Idą między blokami jakby wybierały się na spacer i dziwią się na widok samochodu, jakbyśmy światłami naruszali ich prawa.
Przeważnie chodzą nie samotnie, a większą grupą.
Czasem staną zdziwione przed radiowozem, zastrzygą uszami, uniosą dumnie głowę z bardziej lub mniej dostojnym porożem i łaskawie usuną się w cień.
Czasem przemkną przed autem jak zjawy.
A czasem pasą się spokojnie w parku, skubiąc trawę paręnaście metrów od głównej ulicy, gdzie jeżdżą samochody, chodzą ludzie, życie toczy się miejskim życiem.
Króliki i lisy też przewijają się gdzieś po drodze.
Kolega z patrolu widział już rysia i wilka.
Ja czekam na niedźwiedzia ;)

Trzy - dzikość.
Jest dziko.
Kiedy wyjedzie się poza miasto, można zauważyć tę dzicz i nie chodzi tylko o to, że widzi się więcej dzikich zwierząt niż ludzi.
Okolice są tak nieokiełzane, tak nietknięte przez cywilizację, że wydaje się, że zza krzaka za chwilę wypadnie mamut albo dinozaur.
Natura żyje swoim życiem, rządzi się swoimi prawami.
Krzaki rosną sobie niczym nie ograniczone, trawy są bujne jak na safari.
Dziko powykrzywiane niskie jabłonki z jabłkami czerwonymi jak wielkie okrągłe rubiny, pola, no i te rozciągające się lasy.
Lasy, lasy, lasy.
Wszędzie lasy.

Cztery - wioski.
Zawsze obrażałam się, kiedy ktoś mówił, że w Bieszczadach nie ma prądu i że nie ma tam cywilizacji.
Zawsze myślałam, że nie ma opcji, żeby ludzie tak żyli.
Żyją.
Jeżdżąc po okolicznych wioskach wodzę oczami dookoła, aż mi mało nie wylecą z gałek ocznych.
Pustkowie, puste drogi, łany pola, stogi siana.
Zero ludzi, a jak się pojawią to obowiązkowo w gumiakach, a te gumiaki dopełniają tylko obrazu idyllicznej wioseczki jak z bajki.
Są krowy pasące się na łące, które patrzą się na nas spod długich rzęs jak na zjawisko i muczą oburzone, kiedy podjedzie się za blisko.
Są kicające króliki, czarno - białe koty, stada owiec, krowie placki na drodze i rozkoszne kocięta bawiące się koło cieląt na pałąkowatych nogach.
Są drewniane chatynki, są obmurszałe domy, są zawalone dachy.
Są garnki na płotach, porzucone w kącie podwórka konewki, postawione przed domem gumiaki.
Aż się dziwię, że jak zobaczę muchę to leci ona w normalnym tempie, nie zatrzymując się w powietrzu i nie machając skrzydełkami w miejscu, bo wydaje się, jakby czas się zatrzymał.
Ludzie żyją sobie powoli, spokojnie.
Łuskają fasolę, pykają fajkę, rąbią drewno, coś tam zbierają, coś tam robią.
Staruszkowie jadą po ulicy zdezolowanymi składakami w obowiązkowych gumiakach, jakaś  kobiecina w chuście wiesza białe prześcieradła na sznurkach.
Kury chodzą gdacząc i skubiąc sobie co tam wynajdą w ziemi, koguty pieją, wyliniałe psy drapią się, podzwaniając łańcuchem albo przeciągają się leniwie pod budą i szczekną raz czy dwa.
Widziałam też chudego labradora.
Wyobrażacie sobie chudego labradora? ;]


Jest zimno.
Lekkie przymrozki to norma.
Ubieram na siebie zimowe skarpetki i termoaktywne getry, a kiedy mam okazję zbliżyć się do kaloryfera to tak się do niego przytulam, że praktycznie na niego wchodzę.
A przecież nie zaczęła się jeszcze zima ^^.
Temperatura w zasadzie nie spada za często poniżej zera, nie spadł jeszcze śnieg.

Ślizgając się po błocie kiedy nie da się dojechać pod dom albo chodząc w ciemnościach i rozglądając się po obejściu w świetle latarki, szczękam zębami do rytmu.
Czasami jestem zabłocona po kolana, czasami mokra po kosmyki włosów, przeważnie zmarznięta.
Nie wiem, jak przeżyję tu zimę i mrozy ;).
Ale wiem, że nawet jak rano wyciągam spod kołdry najpierw jedną, potem druga nogę i próbuję znaleźć bosą stopą kapcia, jak stoję na chodniku i kopię kamyki czekając na kolegę i jak podciągam przy tym nosem z zimna, jak ziewając jadę do pracy i jak znowu rozszerzam oczy na widok tych gór, tych drzew i tych kolorów - wiem jedno.
Jest klimat ;)




Komentarze

  1. O tak , jest klimat. Super widoki aż zazdrość bierze, że mnie tam nie ma:-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b