Przejdź do głównej zawartości

'64

Jeśli większość moich wpisów kręciło się wkoło gotowania, kotów (nawet jeśli tymi kotami byłam ja), chwalenia stanu staropanieńskiego i pisania w piżamie i najczęściej nie było w nich żadnych zmian, to teraz zmian jest od groma.
I jeśli myślałam, że jadąc w maju do Warszawy będę w niej tylko pracować, gadać z koleżankami po fachu, a w wolnej chwili czytać, pisać, kreślić labirynty i nie gotować to byłam w błędzie.
Zaczęłam i owszem od rozkoszowania się czasem wolnym po pracy, jednodniowej szalonej wycieczki nad morze z koleżanką, kiedy najwięcej frajdy miałam z nic nie robienia, słuchania rozbijających się o brzegi fal, skrzeczących mew, oddychania, brodzenia w lodowatej wodzie i przebierania piasku między palcami, czytania i pisania, ale potem zrewolucjonizowałam całkiem wszystkie plany. To znaczy gdzieś wtedy zaczęła się faza na nieplanowanie.
I tak o ile zjeżdżać do domu nie chciałam i nie zamierzałam, bo to męka, bo kombinowanie, żeby się z kimś zgrać, bo jazda w wiele osób i wiele bagaży, bo niewygodnie, bo rodzice muszą mnie zgarniać z Rzeszowa, bo ile ja mam lat, żeby mnie rodzice tak wozili, bo to bez sensu, żeby jechać po to, żeby zaraz wracać, bo to się w ogóle nie opłaca to rzeczywiście do domu nie zjeżdżałam. W ogóle.
To, że pierwsze chwile rzeczywiście spędzałam na wyjadaniu truskawek z miski, kiedy czytałam książkę na ławce albo pisząc sobie rozczochrana w łóżku to prawda.
A to, że już po paru tygodniach mi się odmieniło i przestałam jeść truskawki i czytać, a zaczęłam bawić się w związek, a w zasadzie w dom to inna prawda ;).
I kiedy skończył się miodowy miesiąc, a właściwie dwa, a do tego doszło trochę wolnego, które udało się idealnie zgrać w czasie, wyjazd na wakacje, wolne i weekendy i nagle okazało się, że jestem stworzona do prowadzenia koczowniczego trybu życia. Że koncert w Krakowie, że wycieczki po Warszawie. Że wakacje to trzydniowe Węgry, bo tylko tyle wolnego udało się wysupłać. A jak wakacje to takie, na które jedzie się samochodem z bagażnikiem załadowanym jakby jechała nim rodzina z trójką dzieci, w tym biorąc pod uwagę liczbę kocyków - co najmniej dwoma niemowlętami. Że na wczasy zabiera się też namiot, leżaczki, kapelusz ze wstążką, przenośną lodówkę, rozmienione pieniądze, bikini i swoją mamę, której chce się zapewnić rozrywkę, opiekę i podnoszenie na duchu. Że można mieć problem ze znalezieniem noclegu dla jednej osoby, w miejscach gdzie dobrze mówią po angielsku oferują trzyosobowy pokój z łóżkiem małżeńskim i dziecięcą dostawką, a ostatecznie zaczyna pojawiać się ryzyko, że na noc wyląduje się w trzy osoby w dwuosobowym namiocie. I kiedy zaczyna się robić cieplutko, ale wciąż ma się dobry nastrój i poczucie, że robi się dobrze, cudownym zbiegiem okoliczności, sympatyczności recepcjonistki i swoim umiejętnościom budowania angielskich pytań, znajduje się miejsce na campingu.
Camping okazuje się być jak z filmów - domki, namioty, zbiorowe ubikacje i prysznice, ale i zero komarów, błota, deszczu czy pająków, miejscówka dla mamy jest barakiem, ale przynajmniej czystym, z łóżkiem, gniazdkiem do ładowania telefonu i dmuchania materaca, bez pająków, łazienki i innych wygód tego świata, których nie docenia się dopóki się ich nie ma. Basen najczęściej jest basenem ciepłym, o ile nie cieplejszym albo najcieplejszym, bo jest się zmarzluchem, w basenie jest tyle samo małych dzieci co osób starszych i od razu planem wakacyjnym nr jeden są wakacje w miejscu ze znakiem "Dzieciom wstęp wzbroniony". Bo dzieci to hałas, wrzask, płacz, rozchlapywana namiętnie woda i brak upragnionego spokoju, co dla bezdzietnych par nieprzyzwyczajonych do reżimu rodzicielstwa lub/i/do tego po latach bawienia dzieci jako niania płacz, jęki i miauczenie jest już tak męczące, że ma się ochotę przebywać tylko w dorosłym gronie. Zabijcie mnie wszyscy rodzice ;).
Wieczory to z kolei wychodne, jedzenie w plenerze i zdjęcia.
A noce to namiot. Namiot jest idealny dla dwóch osób, idealnie mieści się w nim materac i idealnie nadaje się do niego kombinezon zabudowany z góry na dół plus dwa koce.
A kiedy po "wakacjach" okazuje się, że ma się 4-5 dni wolnego, łata się wolne dni do kupy i obiera kurs Warszawa - dom do tego stopnia, że większość czasu spędza się w trasie, pakuje się na wyjazd z zamkniętymi oczami, a w domu jest się gościem ;)
I że non stop plener, łazęgi, bluza w pasie, karmienie wiewiórek i pozowanie w słonecznikach.


Więc co oprócz zmian w statusie, miejscu zamieszkania, poglądach i organizowaniu czasu wolnego?
Jestem jak chorągiewka na wietrze. Zawieje mi to wsiadam do autobusu i jadę.
Pisanie leży odłogiem, w pokoju leżą nierozpakowane torby, mam trzy szczoteczki po trzech domach, wszędzie mnóstwo szamponów (a ja i tak najczęściej ląduję pod prysznicem z męskim żelem Nivea) i zaległego prania (Zaległe pranie! Dla kolekcjonerki białego Cocolino, które w liczbie trzy butelki stoją zwykle w łazience!).
Chciałabym powiedzieć - zostaję, opróżniam filcowe kosze z praniem, idę poodkurzać pokój i posprzątać bałagan w swoim życiu, ale z przykrością stwierdzam, że torby leżą wciąż otwarte, zwarte i gotowe ;)















































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b