Przejdź do głównej zawartości

klucz

Piątek zaczął się wariacko i to nie tylko dlatego, że musiałam wstać po siódmej.
Piątek był dniem załatwiania, jeżdżenia i pamiętania o tysiącu rzeczy.
Załatwienia związane z mieszkaniem, wyjazdy, prądy, gazy, kupowanie przy okazji pierdół do domu. Znaleźliśmy wieszak idealny i M. niósł go przez pół sklepu, bo był ostatnim egzemplarzem. Ja niewiele brakło, a ze sklepu wyniosłabym białego szynszyla, ale cena (trzysta) i mina M. zbiła mnie trochę z tropu. Kupiłam za to wreszcie cukierniczkę. Też białą, ale dużo tańszą niż szynszyl, no i dostałam na nią zgodę. Wymiary wieszaka przekroczyły nasze oczekiwania, więc po rozłożeniu siedzeń okazało się, że muszę go trzymać, jeśli nie chcę żeby stukał mi w głowę. Stukał całą drogę.
Potem był rajd po rodzicach, zabieranie białego stołu ze strychu, farelki od dziadka, kupowanie podstawek pod kwiatki i latanie po sklepach i Plusach. Plus robienie prania, pakowanie, zmniejszanie ogrzewania, wyrzucanie śmieci, znów jeżdżenie do rodziców, tym razem drugich, żeby zawieźć, dać, pożyczyć, wziąć...
Wyjeżdżaliśmy nie o tej porze co planowaliśmy, ale też całkiem znośnie.
Znośnie mijała też droga, chociaż gdzieś w połowie zaczęło mżyć, a potem padać. Do tego mgła i wszystko do kupy.
Wariactwem były niepotrzebne warczenia na trasie, niepotrzebne były frytki z McDonalda i w ogóle wiele rzeczy można by było pominąć, jak ja pominę teraz, ale najbardziej drastyczne okazało się stwierdzenie M., który niedaleko naszego miejsca docelowego nie ze spokojem i nie z delikatnością stwierdził, że zapomniał klucza.
Świadomość, że jesteśmy 400 km od domu, jego nerwy, jego wcześniejsze nerwy, moje wcześniejsze nerwy, nasze wspólne nerwy, niepotrzebne nerwy i wszelkie inne nerwy ustąpiły ciszy.
Bo nagle okazało się, że dojeżdżamy do Warszawy, po całym dniu latania i zmęczenia, z tobołami i słoikami, a nie mamy gdzie spać.
Mistrzyni focha, obrażalstwa i opanowania - czyli ja - zaparowałam samochód swoim spokojnym głosem, którym mogłabym usypiać niemowlaka, a który miał ukoić emocje, pokroić powietrze i najlepiej zdobyć nam z powietrza klucze. Od razu wymyśliłam plan działania - telefon do właściciela, telefon do taty M., telefon do kierowcy autobusu i po chwili nie groził nam już zawał, atak paniki ani mord, tylko chwilowa bezdomność.
Szukanie hotelu również nie było łatwizną, ze względu na ceny i na nasze wygórowane oczekiwania. Ostatnio mieliśmy okazję pospać parę razy w różnych hotelach i każdy był porównywany do lepszego, a każde najmniejsze niedogodności urastały w naszych oczach do masakry. Z drugiej strony zapłacenie trzech stów za jedną noc, skoro w mieszkaniu nie kupiliśmy sobie jeszcze porządnego łóżka trąciła... wariactwem. Wybraliśmy więc w miarę tani, a nie najgorszy zajazd z dwiema swojskimi ciężarówkami na parkingu, smrodem tłuszczu w barze i miłą recepcjonistką. Plan zjedzenia ciepłej kolacji oklapł, kiedy zobaczyłam, że jedynym wege daniem jest kasza, więc pokręciłam noskiem królewny, oznajmiłam, że zjem suchą bułkę i poszliśmy do pokoju. Z pokoju M. od razu wyszedł, bo po postawieniu stopy w pokoju uznałam, że jest mi za zimno. Farelka prawie się zapaliła, kiedy ją odpaliliśmy na pełen zakres, prysznic zawiódł dwiema smętnymi buteleczkami z napisem "shampoo", a w sypialni były dwa osobne łóżka.
- Chyba nawet według pani z recepcji zialiśmy oziębłością - stwierdziłam, siadając do stołu i gryząc bagietkę.
M. bez słowa zsunął oba łóżka, a ja łaskawie zapchałam dziurę białą narzutką.
Nie mieliśmy szczoteczek do zębów - na wieczorną toaletę żuliśmy gumę, nie miałam wacików, mleczka do demakijażu - oczy myłam chusteczką namoczoną wodą i kroplą szamponu wiedząc, że mnie uczuli, ale że pozostawiony tusz zrobi to samo (dziś moje pręgi na powiekach są doprawdy urocze).
Ale łóżka okazały się o dziwo całkiem wygodne, a my oboje wyjątkowo słodcy, mili i grzeczni dla siebie i początkowa lista zarzutów i litanii jakoś odpłynęła, zostawiając miejsce na potrzebne zdania, które przyswajałam na półśpiąco, więc chyba potrzebuję ich powtórzenia. Bo jak to w życiu bywa czasami jest potrzebny klucz żeby do kogoś trafić, a czasem słowo albo zdanie - klucz ;)
Padłam pierwsza i pierwsza mrucząc zasnęłam.
Po godzinie obudziłam się zlana potem z akcją pt. "Będę rzygać".
Szturchnęłam M.
- Niedobrze mi.
- Napij się coli.
- Cały dzień piję Colę, już rzygam Colą...
- Przecież ty nigdy nie rzygasz.
- Ale chyba zacznę...
- Napij się Coli. I co, lepiej?
- Gorzej. Za słodka.
- To weź sobie gumę...
- Guma też jest słodka...
- Może coś zjadłaś.
- Może prawie nic nie zjadłam - stwierdziłam, żując namiętnie gumę.
- Zaraz ci przejdzie.
- Zaraz obrzygam tę wykładzinę. I jest mi za gorąco.
- Przecież było ci zimno.
- Uh. Ale teraz mi gorąco. Możesz uchylić okno?

Resztę nocy przesiedziałam na łóżku z ręką M. oplecioną wkoło brzucha ćwicząc głębokie oddechy.
Ostatecznie po alarmie rzyganiowym nie rzygałam, a zasypiałam przy otwartym oknie, z gumą przyklejoną do ramy łóżka i z butelką Coli na poduszce.
Ostatecznie przed piątą jechaliśmy do Warszawki, więc za długo nie pospaliśmy, a potem siedzieliśmy w aucie, czekając na autobus.
Uznaliśmy nawet, że gdyby nie pieniądze za hotel byłoby całkiem znośnie, bo nic tak nie łączy jak łączenie łóżek, wspólne tarapaty i wspólne odpędzanie mdłości.
Kupiłam gorącą gorzką herbatę i wreszcie wypiłam coś innego niż słodkie gazowane napoje.
Staliśmy sobie w kapturach na Centralnym wtulając się w siebie i wkładając ręce w kieszenie, aż zrobiło się całkiem romantycznie w całym tym brudzie miasta, ciemności, jego światłach i smrodzie.

Kiedy klucze trafiły do naszych rąk, cieszyliśmy się dzieci.
Krótsza już podróż była miodowo - cukierkowa, wejście na mieszkanie M. huczne prawie jak przenoszenie panny młodej za próg, znajomy smrodek wylanej na kanapę kawy z mlekiem napełnił rozrzewnieniem - nawet rybiki w łazience wydawały się słodkie i urocze.
Padliśmy na łóżko, opróżniliśmy wszystko co spleśniałe z lodówki, a do kluczy przyczepiliśmy pompona.
I tak w tym wszystkim, z całym tym wariactwem, tymi załatwieniami, naszym wspólnym mieszkaniem z pomarańczowymi meblami w kuchni, podwarszawskim mieszkaniem M. gdzie mieszkaliśmy razem, naszymi godzinami spędzonymi w trasie i całą resztą, ważna jest już tylko jedna mała rzecz. Że choćby nie wiem co się działo, trzeba pamiętać o kluczach - tych do mieszkania, tych słowach i chyba najbardziej tych zdaniach ;).



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b