Przejdź do głównej zawartości

Jak się mieszka?

Najczęściej słyszanym pytaniem jest ostatnio: "Jak Wam się mieszka?" i najczęściej już dwie sekundy później każdy żałuje tego pytania ;)
"Hm... No wiesz. Wprowadziliśmy się miesiąc temu, ale tak naprawdę mało tu jesteśmy. Najpierw ogarnialiśmy przeprowadzki, umowy i papierki. Potem pojechaliśmy z M. do Warszawy, bo on musiał wracać, a ja miałam nadgodziny czyt. wolne dni, więc zrobiłam sobie wycieczkę. Wróciłam i mieszkałam sama przez tydzień. Później znów miałam urlop, więc trochę posiedziałam w mieszkaniu, trochę u M. w Wawie, a trochę nad morzem, bo sobie wyskoczyliśmy na trzy dni. Teraz jesteśmy razem u nas, potem M. znowu jedzie na chwilę do Warszawki i za chwilę zjeżdża na stałe, więc od listopada będziemy mieszkać razem i wtedy Ci powiem, jak się mieszka."
Nikt nigdy nie łapie się gdzie aktualnie jestem, a ja sama latam jak fruwajec, będąc chwilę tu, chwilę tam.
Jak mi się mieszkało samej w nowym mieszkaniu?
Z jednej strony całkiem przyjemnie, z drugiej trochę dziwnie. Chodziłam do pracy, odsypiałam nocki, a w ciągu dnia ogarniałam mieszkanie. Nie sądziłam, że aż tyle rzeczy będę tu potrzebować i tyle rzeczy robić. Mam wrażenie, że my się z M. wiecznie "przeprowadzamy", bo my wiecznie albo coś kupujemy albo znosimy. Nagle okazało się, że potrzeba taki a taki pojemnik, taką miskę, większą miskę, mniejszą miskę, miskę na sałatkę, miskę na pranie, pudełko na spinacze, pudełko na leki, pojemnik na płatki, na długopisy, na przyprawy... Z domu na początek wzięłam tylko część ubrań, więc już po paru dniach zaczęło się - co wizyta torba albo worek. Bo nie zabrałam dresów. Bo nie wzięłam ciepłych sweterków. Bo nie miałam przejściowych butów. Bo przejściowa kurtka była za cienka i bez podpinki. Bo mundury. Bo pościel. Bo bielizna... Potem był brak artykułów piśmienniczych. Nie miałam ołówka, długopisów, strugawki, gumki, czystych zeszytów. Można kupić, ale po co skoro w domu jedna półka z zeszytami, cały kubek różnych ołówków od mega miękkich po mega twarde, a gumki się przewracają z koszyczka. Więc rundka mieszkanie - dom na okrągło. Nie sądziłam też, że w małym mieszkanku niecałe 50 m kwadratowych jedna mała osóbka czyli ja będzie miała tyle do roboty. Bo zawsze coś. Bo niby nic nie jem, ale naczynia same się brudzą. Bo pranie, bo pościel się wietrzy, ale trzeba też ją wyprać, a za chwilę pranie mundurów. Bo odkurzanie, a po odkurzaniu mycie podłóg. Bo przeszklona kabina prysznicowa, bo białe płytki na podłodze, bo umywalka, bo znowu prysznic. Bo mama, bo goście, bo teściowa. Bo dzieci, bo zwierzaki, bo składanie ciuchów, książek. Myślałam, że skoro wcześniej obsesyjnie sprzątałam pokój i był wiecznie lśniący to mieszkanie też będzie proste w obsłudze, bo małe. Ha. Może i małe, ale i tak jeśli się po nim chodzi i w nim żyje to się brudzi. Plus mała lada więc mało miejsca na gotowanie i przechowywanie. Musi być cały czas sprzątane na bieżąco. Na bieżąco trzeba myć naczynia, sprzątać je z suszarki, odkładać na miejsce. To co się użytkuje - brudzi się, nawet jak je się mało. Kosz na śmieci sobie odpuściłam, bo nie mogłam go zapełnić. Ostatecznie jak postanowiłam go wymienić okazało się, że wali śmieciami i cieknie, więc zabawa w mycie podłogi, szorowanie kosza i wietrzenie go jasno dała mi do zrozumienia, że albo muszę więcej jeść albo nie patrzeć na pojemność kosza tylko po prostu go wypierdzielać po paru dniach.
Oczywiście były też kawki, herbatki, gościny i odwiedziny, a ja sama też odwiedzałam, choć raczej rodzinkę. Wieczory miałam tylko dla siebie - na czytanie i ewentualnie serial.
U M. w Warszawce obijałam się masakrycznie, bo tam to ja się obijać uwielbiam. Zero koleżanek, galeria, M. w pracy - a ja pełen chillout. Plus przeziębienie więc nie robiłam absolutnie nic.
Kiedy zjechaliśmy razem do mieszkania, myślałam, że "pomieszkamy". Nie przewidziałam, że rozchoruje mi się babcia i trafi na OIOM, więc zaczną się bieganiny, nerwy i podchody pt. "Wpuszczą czy nie wpuszczą na salę", "Na ile wpuszczą?", "Kiedy wpuszczą?". Okazało się, że z chłopem w domu nie da się jeść sałaty albo zupki na obiad, a Gerber z ryżem nie wystarczy na kolację, więc planowanie, zakupy, gotowanie, mycie i przepełnianie kosza też się zaczęło. Plus cudowna żona, która choć kiedyś z takim zapałem piekła bułki, robiła soki i surówki, a potem przynajmniej gotowała zupy i makarony, nagle zaczęła serwować mężowi bułki weneckie na śniadanie i kupcze pierogi na obiad. No i jeszcze ciąg dalszy zabawy "Co zawozimy do rodziców", "Co przywozimy od rodziców", "Co nam jeszcze potrzeba", "Co nam się kończy, czy mamy płyn do płukania?" i "Co będziemy jeść dzisiaj na kolacje, a jutro na obiad?". I przenoszenie rzeczy M. z Warszawy, więc znowu torby, pakunki, pudełka. Wszystkie te roszady plus jazda do szpitala plus pies.
Bo dostaliśmy dodatkowo na weekend pieska, a właściwie suczkę znajomych (sami chcieliśmy wykazać sąsiedzka pomoc i przetestować się w roli rodziców zastępczych) i chociaż oboje byliśmy zapaleni i napaleni na sierściucha (tzn. ja ciągle marzyłam o kocie, no ale) to okazało się, że jeszcze nie czas i nie pora. Piesek choć słodki, kochany i cudny to jednak absorbujący, wymagający iii...i. Najpierw chodziliśmy za nim krok w krok, bo kręcił się niepokojąco po całym mieszkaniu, a my panikowaliśmy że się zsika. Idąc pod prysznic wzięliśmy go ze sobą, bo piszczał, jak później chciał wyjść z łazienki to musiałam wyłazić mokra z kabiny, żeby go wypuścić. Po wyjściu okazało się, że ułożył się już na poduszkach (zrobił sobie legowisko z jaśków i ułożył się rozkosznie na podusiach), a ostatecznie noc spędził z nami w łóżku. Po mojej stronie. Poszliśmy spać grzecznie jak rodzice z oseskiem w łóżku, bo jak to tak pieska ruszać, skoro śpi i jeszcze się nastraszy, zgorszy albo będzie musiał przekręcić na drugi boczek. W nocy spaliśmy czujnie i budziliśmy się za każdym razem jak zmieniał miejsce pobytu (co raz to wyżej; zasypiał w nogach, obudził się wśród moich włosów). Rano pełna zapału wstałam (ku zdziwieniu M.), że razem wyprowadzimy skarbka na spacer. Skarbek zrobił ładnie siku i kupę na trawę, po czym trawy się najadł, trochę zwrócił na glebę, trochę na chodnik, a potem wrócił z nami do mieszkania. I wtedy zrobił szybką pętelkę po salonie, robiąc w locie rzadką kupę, zadziwiając nas swoją siłą rażenia, ja porwałam futrzaka na spacer, podczas którego nie zrobił żadnej kupy, w mieszkaniu zastałam M. w rękawiczkach, który intensywnie sprzątał wietrzył mieszkanie, więc później nie odstąpiłam petsa na krok, żeby mieć na niego oko. (Dywaniki zapobiegawczo wynieśliśmy do sypialni). Przed południem M. chciał pójść do dziadka, bo u dziadka było pół rodzinki na kawie, ja  zrobiłam z ust podkówkę, że oto matka polka cierpiętnica musi zostać w domu z dzieckiem, bo mąż chce wyjść, a "dziecko" może nam zrobić niespodziankę  pod naszą nieobecność, więc oto i on - mój mąż cierpliwy i łaskawy - powiedział, żebym wzięła piesa pod pachę i poszła z nim, pod warunkiem, że psa będę trzymać na rękach co by zapobiec awarii. Piesa na rękach trzymałam cały czas ze strachu, że pójdzie w kąt się wysikać, a trzymałam go tak ochoczo, że nawet ubierając buty dałam go potrzymać teściowej. I wtedy nastąpiła kulminacja, bo nasze pseudo dziecię wymiotnęło okrutnie i obficie na dywan w przedpokoju przy całej widowni. Ja wyprowadzałam suczkę na korytarz (liczba bełtów po drodze: dwa), teść nakrywał mnie kurtką, żebym nie zmarzła, teściowa oglądała się, czy nie została obrzygana, a mój luby czyścił po raz drugi tego dnia podłogę.
Popołudnie spędziłam przy psim koszyku, zmęczona, marząca, żeby pójść się położyć z chłopakiem, książką, laptopem albo nawet sama, wiedząc, że za chwilę muszę jechać do babci do szpitala, a potem idę do teściów na obiad, a już padam na pysk. I kiedy położyliśmy się wieczorem sami w łóżku i nie musieliśmy brać w biegu prysznica, mogliśmy nie iść od razu spać to stwierdziliśmy, że na razie dobrze nam razem. Samym. Bez innych żywych stworzeń. Futrzastych albo mniej futrzastych. Chyba, że z takimi pożyczonymi na chwilę albo takimi, które będą miały podwórko, jeśli nie będzie nas cały dzień w domu ;)

PS A jak się mieszka dowiemy się jak zaczniemy rzeczywiście MIESZKAĆ.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b