Przejdź do głównej zawartości

Mieszkamy

No i mieszkamy.
Razem.
Sami.
Nie w hotelu, nie pod Warszawą, nie u rodziców.
W naszym wynajętym mieszkaniu.
Rachunków wciąż nie mamy, więc carpe diem, ponad dwadzieścia trzy stopnie ciepła w pokoju i Martini w lodówce.
Nie mam drewnianej chatynki z ładnym widoczkiem, zagajnika z chaszczami, uprawy marchewek, hamaczka w ogródku ani trudnego podjazdu jak myślałam, że będę mieć jak się wyprowadzę z domu.
Nie mam kota, pięciu nowych powieści w szufladzie, samych warzyw w lodówce.
Mam białe meble, pomarańczową kuchnię, czarny pompon do kluczy.
Mamy mieszkanie.

Siedzę po turecku, obok poduszka chmurka w gwiazdki, na stoliku herbata w pasiastym kubku. Jak zawsze.
Ale nie jest jak zawsze, bo nie muszę iść po drewno, palić w piecu równocześnie doglądając gotującego się obiadu i zamiatać kuchnię.
Gotowanie? Obiad M. zje w pracy, ja mam wczorajszą pizzę i dyniankę od teściowej.
Odkurzanie? Nie będę odkurzać. Nie ma tragedii, a ja nie mam czasu.
W tym całym bałaganie z rozmijającymi się służbami, załatwieniami i pośpiechem, z praniem mundurów na zmianę, bo to jedno to drugie wraca z pracy zabłocone z góry na dół, z kupowaniem, gotowaniem, jedzeniem, naprawdę zwariowalibyśmy gdybym codziennie serwowała dwudaniowy obiad i biegała z mopem.
No nie, po prostu nie.
Jak byłam tu sama i jak nie pracowałam, a parałam się głównie kupowaniem silikonowych łapek do garnków i przyjmowaniem gości, podłoga lśniła, naczynia lśniły i lśniła nawet suszarka na pranie, ale teraz zluzowałam. Syfu nie ma, ale z podłogi jeść średni pomysł.

No i mieszkamy! Razem! Sami!
Mieszka się świetnie, naprawdę przyjemnie. Tylko czasem nie wierzę, że mieszkam z facetem ;)
Mieszkamy razem albo połowicznie razem od prawie pół roku, a ja czasami przecieram rano oczy zdziwiona, że nie budzę się sama.
Albo pół biedy jak M. jest w łóżku. Gorzej jak go nie ma.
Bo budzę się sama, w dodatku zaspana, patrzę - dwie poduszki, dwa jaśki, jedna motylkowa kołdra.
Myślę...Kołderka okej, ale poduszki? Jaśki? Podwójne? Hę? Chwila, chwila, czy ja czasem nie miałam mieszkać sama z kotem albo szynszylem? Nie. No nie. Niemożliwe, że teraz mieszkam z facetem. Przecież jeszcze przed chwilą patrzyłam na swoje konto, na opcję kredytu, na potencjalne działki i na stronę www.szynszyleikoty.pl. Niemożliwe, żebym nagle ot tak dzieliła z kimś sobie sypialnię, łóżko, kołdrę...
Kręcę głową, trę oczy.
Słucham, patrzę, nadsłuchuję.
Słyszę kroki z łazienki.
I M. wchodzi do pokoju.
No ani to kot ani szynszyl. Za duży, za ludzki, za mało sierści. I dudni nogami, a nie stąpa miękkimi łapkami. W całej swej prawie że 190 cm rozciągłości, w bokserkach, koszulce albo bez. A do kota upodobnia go tylko to, że od razu gramoli się pod pościel.
Więc przecieram oczy i patrzę.
A on jeszcze pyta: "Co masz taką zdziwioną minę?", więc szukam właściwych słów w tym zaspanym umyśle i mówię: "Nie, nie. Zdaje Ci się... kotku"... I muszę się naprawdę powstrzymać, żeby nie dodać: "Zaraz wleje Ci trochę mleka do spodeczka".
On jak gdyby nic przytula mnie i ginę w uścisku długaśnych rąk, którymi jest w stanie oblecieć mnie z góry na dół jak leżę i domagam się miziania. A potem syczy jak nagle szczypię go w ramię, żeby upewnić się, że to moje męskie ciało, moje prawie że 190 cm i koszulka wyprana w moim Coccolino.
Jak już wyjdę z ciemności zaspania i z paradoksalnie jasnej sypialni to widzę. Aha, wspólne foteczki na ścianie, aha, męski pasek i porfel, aha, dobrze nastawiony zegarek na piekarniku, aha, ładnie wyrównane ściereczki, które ja rzuciłabym żeby tylko wisiały.
Otwieram lodówkę. Aha, parówki, aha, keczup, aha, szynka, aha, mięsko.
I już wiem, że mi się to nie przyśniło.
I już nie muszę patrzeć do szuflady na rzędy męskich bokserek, stosy skarpetek i koszulek.
Już nie muszę, bo nagle wraca mi pamięć, rozmowy w pracy przed wyjazdem do Warszawy: "Haha, Ty to wrócisz stamtąd z mężem albo chłopakiem", "Haha, chyba nie", "Haha, zobaczymy", "Haha, a pewnie bo ja o niczym innym nie marzę jak o facecie, szynce w lodówce, pierścionkach i praniu męskich gaci" i po Warszawie: "I jak tam było w Warszawie", "A dobrze", "A poznałaś tam chłopaka?", "...", "Hahaha".

Z nowości mam też coraz więcej miętowych akcesoriów do kuchni (nawet wałek do ciasta z miętowymi rączkami, chociaż nie mam stolnicy), deskę do prasowania (ale żelazka dalej nie), łóżko w sypialni (zabraliśmy M. z domu, bo przekalkulowaliśmy, przemierzyliśmy i stwierdziliśmy, że w mieszkaniu styknie nam małe, a małe choć małe to i tak drogie, a po co drogie, skoro drogo jest w mieszkaniu, a my i tak chcemy się budować. Chcemy się BUDOWAĆ. BUDOWAĆ się chcemy), żebyśmy mogli naprzemiennie odsypiać nocki i balony na meblach po imprezie powitalnej M.
Bo M. triumfalnie zjechał, wśród blasków zniczy na cmentarzach od Warszawy po Bieszczad na stałe do nas, do mnie i do naszego mieszkania ;)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b