Przejdź do głównej zawartości

Żelazko

Mamy już deskę do prasowania, żelazko i pierwsze prognozowe rachunki za gaz.
Jest okej. Dalej jemy normalnie, czyt. nie zdzieramy jeszcze tynku ze ściany, ale profilaktycznie żelazko i deskę mamy sieciowo - supermarketowe, a cena obu nie przekroczyła stówy. Uznaliśmy, że do nauki prasowania nie potrzebuję najlepszych cudów techniki, a że żelazko ostatecznie jest zielone, w porywach do miętowego, jakoś przełknęłam gorycz odmowy. 
Prasowanie z kolei ukontentowałam dwugodzinną sesją wsłuchiwania się w dźwięki wylatującej pary i podpytywaniem jedzącego M. czy kant koszuli jest już dostatecznie idealny. Spodobał mi się też efekt równiutko poskładanych ubrań w szafie i tknięta nagłym impulsem przeprasowałam pół szafy chociaż obiecywałam sobie, że "wieczorem będę pisać".
Zadomowiliśmy się już totalnie, nie szukamy rzeczy po szafkach, a ja zdążyłam przyfurać miętową patelnię i zbić miętowy talerz. Co wcale nie zaburza ilości miętowego zaplecza sprzętów, narzędzi i gadżetów do kuchni, bo innych kolorów nie uznaję. Aż dziw, że szary kosz na śmieci jakoś u nas przeszedł, bo nawet nożyczki, zaparzacz do ziółek i gąbki są w kolorze miętowym. M. jeszcze na to nie psioczy. Na szczęście jemu to obojętne czy ma miętową miskę czy nie, acz mojej teczki ani spinaczy używać nie chciał. Dla odmiany kurtka mocno zimowa (najgrubsza jaką znalazłam) jest czerwona, a buty mam nieprzemakalne (słowo jak poezja) i czarno białe. Ogólnie to wyglądam jak Eskimos w śniegowcach i puchówce, ale ja jak ofiara syndromu Sztokholmskiego - dla odrobiny ciepła zrobię wszystko ;)
Plastikowych misek mamy tyle, że zastanawiam się czy mieszamy we dwójkę czy prowadzimy stołówkę. Garnków dla odmiany mamy dwa małe i chociaż ciągle mówimy, że trzeba więcej kupić to ewidentnie nam nie po drodze. Talerzy dzięki Biedronce i zastawie po babci też mamy już dużo, dlatego ostatnio odkryliśmy zmywarkę. Ogólnie to mamy ją od początku. Była w zestawie z mieszkaniem, zamiast gorącej wody pod prysznicem i szczelnego okna w sypialni. Kolorowy pasek na podwieszanym suficie też był w zestawie i zawsze go kurw*je, jak stoję pod prysznicem i zamiast wrzątku albo chociaż wody w porywach do gorącej leci na mnie rozcieńczony lód.
Tak więc ja wiem i Wy wiedzcie, że nie wszystko złoto co złote, a jak coś jest kolorowe i miga to tylko po to, żeby odwrócić uwagę od czegoś innego. Ale fachowcy już się kręcą, już pukają, stukają i wiercą, a ja też staram się nie robić miny pretensjonalnej królewny, bo mieszkanie jest nowe więc pewne rzeczy po prostu musimy odkryć my. No a że muszę przy tym doznać hipotermii to trudno.

Mamy jeszcze podkładki pod talerze w reniferki, czerwone świece, puszystą choinkę w pudełku i bombki, które czekają na połowę miesiąca, żeby je triumfalnie rozłożyć po mieszkaniu.
Nie mamy za to czasu. Ja to czasu nigdy nie mam, bo zawsze coś sobie znajdę, ale teraz nie znajduję sobie tylko sobie znajduje mnie. I tak chociaż nie mam już domu, pieca, zwierzaków i odśnieżania podwórka, mam wszystko swoje, więc swoje porządki, swój kibel, swoją umywalkę, swoje gary i swojego faceta. Plus mijamy się z M., więc wolne chwile razem to zakupy albo porządki. Bardzo często. Prawie zawsze. Zawsze nawet.
Ja naprawdę nie wiem jak radzą sobie pary dzieci plus, bo my już po chwili mieszkania razem i niedzielenia 12-godzinnych zmian żyjemy organizowaniem życia codziennego i chwile siedzenia na kanapie i wpatrywania się w przestrzeń jakie to przytulne cotton ballsy z pepco się nam świecą na komodzie, głaskanie i ugłaskiwanie, film (mamy też telewizor. M. dostał w posagu. Rodzice mu dali, żebym go do mieszkania przyjęła i nie wyrzuciła jak mnie zdrażni swoim zdrażnieniem. Moi to powinni M. wielbłąda i campera dać) czy wyjście razem to rarytas. I chociaż każdy pyta kiedy się spotkamy ("Nigdy! Nie schodzą się nam służby i dni wolne!!!), kiedy znajdziemy dla nich czas ("Nigdy! Dla siebie go nie mamy!) to my z rezygnacją mówimy już tylko "nie mamy czasu".
Ucieka nam to wszystko przez palce. Uciekają nam spokojne popołudnia, wspólny relaks, wspólne wieczory i noce. Nie wiem jak osoby, które mają jeszcze do podziału ten  czas na dzieci i wszystko co z nimi związane dają sobie radę z tym, że nie mają chwili dla siebie. Naprawdę nie wiem. M. jeszcze bardziej nie wie, ale wie, że ja nie chcę  tego wiedzieć.
Z gotowaniem jest różnie. Tak, jestem wyrodną żoną, która nie klepie kotletów. Gotować ogólnie lubię i gotuję. Jak mam czas. Tak więc M. bardzo dobrze się prezentuje w tej nowej slim fit koszuli.
Jak mnie rzuci to wiadomo będzie czemu.

No cóż. Był czas na niemanie czasu na znajomych, ale mogłam pisać, czytać i ćwiczyć.
Teraz nie mam czasu czytać (ale mozolnie próbuję, próbuję. Za to ze spaniem nie mam już żadnych problemów. Zasypiam po paru stronach), pisać ani tyle, chociaż właśnie przełamuję ten mit, ćwiczę raz na dwa tygodnie (zumba), ale ten wysiłek włożony w utrzymanie białych płytek w łazience w czystości (czyt. czworakowanie i spółka) albo wspinaczka na meble, bo mi M. złośliwie szklanki kładzie poza zasięgiem czyli wysoko jednak też jakoś mnie ćwiczy.
Miałam też swój czas na spanie w kombinezonie, na spanie sama, na niespanie tylko pisanie, na kota, na psa, na kota i psa, na bloga, na marzenia o własnym mieszkaniu, a teraz mieszkam. Dla odmiany bez kombinezonu, bez kota i we własnym mieszkaniu. I nie sama ;)
Czas? Czasu i tak nikt nie ma. To jest zmora każdego młodego koło 30tki w dzisiejszych czasach. Mieć, dorobić się, kupić, żyć. A to czym wypełni się resztę, czy zielonym żelazkiem, czy butelką i smoczkiem czy drugą osobą to już tylko kwestia wyboru.


PS Miałam wrzucić znalezione w sieci takie ładne metaforyczne żelazko z damską, pełną kobiecego poświęcenia bladą dłonią i oświetlającym ją pełnym nadziei promykiem światła zza okna jako dopełnieniem obrazu, że każda czynność domowa, zwłaszcza przy pełnym uwielbieniu dla mężowych koszul i bokserek to jak przebłysk szczęścia i miłości, nawet takiej słonecznej, albo raczej księżycowej jak większość kobiet zna, bo wie, że "najlepiej" to się prasuje w nocy ale niestety przebłysk szczęścia, miłości i  pizgającego za oknem wiatru i malejący zasięg to pokrzyżował. Wrzucam zdjęcie kulek. Też świecą ;)

















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b