Przejdź do głównej zawartości

Rzygnąć tęczą (z gwiazdeczką) i kropka.

Kiedyś myślałam, że fakt gotowania sobie od lat (*warzyw), robienia osobno prania (*w orzechach^^) i maniakalno - obsesyjnego pucowania pokoju plus dużo obowiązków w małym domu robi ze mnie materiał na samodzielną łamane przez niezależną.
Myślałam, że jeśli mam pracę (*stałą, mundurową), chęci (10/10), żeby wyprowadzić się z domu i ambicję (*fu**, ciągle zapominam, że miałam z Mel B. ćwiczyć...) w każdej części ciała, to jestem przygotowana do samotniczego życia.
Myślałam, że niegroźne mi żonine poradniki, bo ja będę mieć tylko swoje cztery kąty (*drewniane, spleśniałe) i będę sobie w nich robić co chcę (*sama), że niczego nie muszę "musieć", dla nikogo się starać (*facet), nikomu się podobać (*jak wcześniej) ani nikomu przypodobywać (*TEŚCIOWA?! Pff...)

Myślałam - praca (*pieniądze), rozwój,  książki (*kariera pisarska, wieczorki autorskie, ekranizacja... No dobra. Miliony z pisania), spanie (*sama, ale z otulającą podusią dla ciężarówek), kot (*>1 ^^).
Wiedziałam - nigdy facet (*żaden!), biała kieca (*żadna!), dom (*z facetem!).
Dziecko...?
Noo, może.
Okej.
Za odpowiednią stawkę, ubezpieczenie.
Plus dodatki i premie...
Pobawię.
Nie wolontarystycznie :):):):)


Myślałam tak dużo wcześniej przed tym, zanim nagle staropanieńskie plany odeszły w niepamięć i zanim z M. zrobiło się M&M.
I nagle moja ciążowa (cóż za paradoks...) podusia, która otulała mnie do snu wyleciała z łóżka, a do niego wtrąbił się ON.
Cudowny jak zrobi obiad kiedy jestem w pracy, przypominający mi regularnie, że endorfiny powstają nie tylko na siłowni, ułożony, wychowany, wysoki.
Pomiot szatana, który nie chce mnie miziać po stópkach, terrorysta, który nie pozwala mi mieć kota i francowata menda z własnym zdaniem, charakterem, osobowością. Czyli coś jak ja, tyle że w męskim wydaniu.

Myślałam dalej - mimo wszystko, że może wszystkie te moje wcześniejsze kroki, te chęci, ta samodzielność, to gotowanie, nałożone na siebie pokryje się jakoś i chociaż nigdy wcześniej nie pałałam chęcią do zbawiania świata przez bycie super panią domu ani czyjąś żoną to teraz nagle, po zmianie o 180 stopni stylu życia jakoś się w tym odnajdę. Nawet i przed ślubem...
No i próbuję się odnaleźć.
Myślę... Nie, nie o chatynce z pleśnią!
Myślę - może obudzi się we mnie ten zew.
Ta kobieca intuicja.
Ten potencjał i siła.
Bo może to samo przychodzi? Może to tak jak miłość - bach i spada z nieba.
I tak czekam aż się znajdzie już ponad pół roku.
Wnikliwie szukam u siebie tego pierwiastka, które ma tak wiele kobiet w moim otoczeniu.
Tej łatwości w balansowaniu z pełnymi talerzami, tej lekkości pieczenia ciast, tego kunsztu w przygotowywaniu mięsnych rolad i pieczeni ze śliwkami.
Tego prasowania koszul w kant, wiedzy ile soli sypie się do zupy, żeby jej nie przesolić i które ciasto można podglądnąć w piekarniku, a któremu nie wolno otworzyć drzwiczek.
Tego ogarnięcia, organizacji w domu, znajomości specyfików i środków do czyszczenia i wyglądania profesjonalnie w gumowych rękawiczkach.
Tego obeznania, powinności, troski o "swojego mężczyznę" wyrażoną w smacznym obiedzie, wyprasowanej koszuli, pocerowanych skarpetach w szufladzie.

W ciągu paru miesięcy stałam się królową kibla, przejmując na siebie obowiązki dbania żeby bakterie rodem z reklamy Domestosa nie zjadły mnie przed 30tką, a cytrynowe kulki pachniały na pół mieszkania.
Kosza nie ruszam prawie wcale - jakoś zawsze umiem zrobić tak, żeby wyrzucanie śmieci padło na M., ja tylko łaskawie przecieram klapę mokrą ściereczką jak się na niej rozciapie pomidor.
Z prasowania robię ceremoniał, rozkładając deskę, z namaszczeniem przygotowując żelazko i namiętnie prasując, chociaż po skończonej pracy mam wrażenie, że koszule wcale nie wyglądają tak cudownie jakbym chciała. Może jednak nie powinnam tego robić po kawie, po pierwszej w nocy i podczas trzygodzinnej sesji rozmawiania przez telefon z przyjaciółką.
Gotować zawsze bardzo lubiłam i gotowałam, ale wegańskie specjały. Wegańskie.
Dziś za sprawą witaminy "M" (*jak hormony, rozpusta i Wasze rzyganie tęczą, bo ciągle tylko ten M., M. i M. Ach, a gdybyście Wy wiedzieli ile sąsiedzi muszą się nasłuchać zza ściany! Eh, naiwni, bo się wrzuci dwa zdjęcia z molo, zanim się pożremy albo zimowe foto z moją pasiastą rękawiczką i palcem na jego nosie, na którym rana, bo się dzień wcześniej w tę gębę zakazaną książką rzuciło. Z twardą okładką). W lodówce mam keczup, żółty ser, kiełbasę i musztardę. Mam w szafce słodycze, rozpuszczalne kakao, biały cukier. A uczę się gotować tak, żebym ja zjadła, a M. się najadł i żeby miał siłę przekręcić zamek w drzwiach.
Nie, mięsa jeszcze przyrządzać nie zaczęłam. Korzystam z hojności mamy, teściowej (*tej, co to tak nie chciałam) i zamrażarki.
Jak niedawno kupowałam szynkę w sklepie to znajoma sprzedawczyni aż się za głowę złapała: "Szynka chłopska???"- wydusiła, wiedząc że od ponad dekady wychodzę z jej sklepu z porem pod pachą i bakłażanem w zębach. Mniej zdziwiła się dwa dni później jak wzięłam sobie do spożywczaka męską jednoosobową obstawę z żądzą mięsa w oczach. I nagle moje wyniosłe i oziębłe "Ja? Jaaa mam gotować mięso, bić kotlety i smażyć mielone dla FACETA?" zmieniło się w (niewcielone jeszcze w życie) ociekające lukrem wizje jak taszczę do mieszkania reklamówki z logo sklepu mięsnego, obtaczam różowe plastry mięsa w jajku i bułce i smażę aż tłuszcz chlupie, a potem triumfalnie stawiam talerz przed nosem M., siedzącego z ustami w ciup i wybałuszonymi oczami, który je aż mu się uszy trzęsą, i oczami, brwiami i rzęsami śle dziękczynne nieme słowa w sufit nad moją cudownością i sztukaterią robienia schabowego.
Ale to tylko fantazje.
Jeszcze nie dojrzałam do tego, żeby zbić kotlety tłuczkiem.
Szynkę nakładam za to na bułkę. I już nie muszę tego robić widelcem ^^.


Porządki ogarniam jak to porządki. (*No i jak to ja. Albo robiąc sobie siłownię ze sprzątania albo robiąc artystyczny nieład. That's true). Na początku wydawało mi się ich cudownie mało w porównaniu z większym objętościową domem połączonym z kotłownią i bandą sierściuchów, później o wiele więcej, bo "teraz wszystko na mojej głowie". Ostatecznie jest optymalnie.
W wolne dni sprząta się super, jak jestem zarobiona i zajęta (*zwłaszcza przez ostatni miesiąc^^) to nagle okazuje się, że w każdym pomieszczeniu oprócz oczywistych oczywistości przypałęta się coś nieoczywistego i popołudnie z głowy, bo zmywam kropki z prysznica albo doczyszczam pojemnik na płyn w pralce.

Żebym chociaż mogła powiedzieć, że teraz nagle to już jestem och ach jaką damą, bo mieszkam z chłopakiem to chcę żeby widział jaka jestem cudowna (czyt. żeby dał się złapać na mój urok i wdzięk) to nie. Nie powiem.
Ja to ogólnie dbam, żeby włosy z nóg za bardzo nie kłuły, bo wtedy autentycznie zero miziania, żeby mi kosmetyczka nos wyczyściła i zrobiła brwi, no i żebym miała komplet żeli pod prysznicem, płyn do płukania ust i mało zniszczoną szczoteczkę do zębów.
Oczy maluję, chyba, że mnie kolejna odżywka do rzęs uczuli (*wszystkie uczulają, majątek wydam, a one pi**ki małe i tak nie urosną), kieckę czasem jakąś na pupsko założę, ale niestety najlepiej mi w rozciągniętej męskiej koszulce, bez pudru i z książką w zębach. No co ja poradzę.
M. z jednej strony szczęśliwy, że moje policzki nie zaznały nigdy blasku pudru czy fluidu, że nie maluję się praktycznie w ogóle i że wyjść z domu niepomalowana też mogę, zszokowany jest lekko, dlaczego tajników kobiecej wiedzy tajemnej nie ogarniam. Na przykład dlaczego boję się lustra i idąc do łazienki w miejscu publicznym, po wyjściu z niej mam rozmazane oczy.
- No jak to. To ty nie patrzyłaś tam w lustro?
I jak mu syknę, że przecież poszłam się wysikać, a nie przyprószyć nosek, a myjąc ręce pilnowałam, żeby mi cztery samozwańcze makijażystki eyelinerami i tuszami nie wydłubały oka, to się mocno dziwi.
Dziwi się też, że nie wiem tylu kobiecych rzeczy, które powinnam wiedzieć, a umiem np. zanudzić go na śmierć, bo żądam odwiedzenia trzech (trzech) sklepów z ciuchami w galerii, kupieniem drogich spodni albo jeszcze droższych butów i to ze względu na ich ciepło, a nie wygląd i miauczeniem, że jak do ślubu to sukienka nieważne jaka cena (*mówimy o tych wzwyż), bo ja muszę mieć dopasowaną i bez cekinów choćby je miała sobie zębami odpruć.


Wcześniej biegałam na siłownię, zumbę i na bieganie, żeby schudnąć, wyrzeźbić się i wysmuklić.
Teraz jedząc kanapki z normalnym masłem, a nie awokado i normalne obiady zamiast sałaty wyglądam smuklej, a przecież leniem jestem takim, że masakra (*no wykrakałam no. Masło w odstawkę, pieczywo w odstawkę, zostają liście i wodorosty). W lecie trochę nauki tenisa, minimum pływania i spacerów, teraz narty (więcej wysiłku, żeby utrzymać się na nogach w butach) i raz na czas jakieś przysiady, ale główne ćwiczenia wykonuję ze ścierką, mopem i odkurzaczem.
Kurą domową czuję się tylko na tyle, na ile kogutem czuje się M., bo są dni, że on jest w pracy, a ja miotam się między zlewem, a kuchenką, a są i takie, że ja siedzę na kanapie z książką po obiedzie, a on zbiera naczynia i chodzi wkoło mnie na paluszkach jak leśna wróżka (*chyba się boi po tej ostatniej fontannie łez, którą z siebie wyrzuciłam między chlipaniami rycząc: "Nie chcę być idealną żonąąąą. Ja nie będęęęę. Ja nie umieeeem. Ja nie chciałam!" chociaż w sumie nikt mnie o rękę nie pytał, ale ciul, profilaktycznie sobie powyłam).

No, ale mam też mieszkanko, ciszę, spokój, ciepło w łóżku, faceta, który mi pali w piecu (*"Ile chcesz stopni? 23 w terrarium styknie?" i pyk - przyciska guziczek), podwójne komplety talerzy i ciążową poduszkę (tę z samotnych nocy) w szafie.
W większości szczerzę się do swoich garnków, miętowych łopatek i niedrewnianej stolnicy, do M. i do jego mięsa w lodówce, ale zdarza się, że myję białą łazienkową podłogę na kolanach czwarty raz pod rząd i dalej nie mogę pozbyć się paprochów i włosów i myślę sobie nad kwintesencją życia, nad obowiązkami domowymi i nad tym, jak zmienia się życie, kiedy zaczyna się je z kimś dzielić.
Nie, żebym podłogi nie myła jeśli byłabym sama.
Myłabym.
No oczywiście, że bym myła.
Oczywiście, że nie tylko wtedy, jak M. wraca z pracy albo wiem, że odwiedzi mnie teściowa... ^^

Teraz w ogóle nie wyobrażam sobie poprzedniej opcji, bo nieodwracalnie z 1+ kot zrobiło się 2+0 i dobrze mi tak.
Dobrze być i mieć, dobrze tak sobie razem spać i nie spać.
Przecież jajniki mnie nie swędzą, nie złożyłam nigdzie przysięgi, że przed trzydziestką się ohajtam, nikt mnie do związku nie zmusza.
Tylko tak strasznie chciałam zawsze unikać stereotypów i łamać schematy, nie hajtać się, nie chodzić z brzuchem albo pieluchą przewieszoną przez ramię, a teraz jak przychodzi do mnie mama - puszę się, jak chwali, że mam czysto albo jak niedostatecznie głośno pieje nad moimi porządkami, sama prowadzę ją pod szafę i pokazuję równiutkie stosiki posortowanych kolorami ubrań.
Do teściowej wiozę ciasto. Z zakalcem, bo z zakalcem, ale wiozę.
Z każdą ciocią, klocią, koleżanką rozmawiam o zaproszeniach, obrączkach, zespołach i wyższością muzyki nad disco polo.
Co mi się z mózgiem stało?
Przecież nigdy nie myślałam: "Oo, mam ponad dwadzieścia lat, powinnam nauczyć się bycia gospodynią domową i znaleźć chłopa".
Nie myślałam, że powinnam nauczyć się robić roladki i przełamać do mięsa.
Ani że mam zrobić kurs szycia, prania i robienia porządków w lodówce.
A jak teraz wygląda mój miłośnie sprany mózg?
W mózgu to mam teraz gotowanie, porządki, pranie.
O, pranie. Pranie to mi się nie podwoiło, a potroiło. Właściwie to nie wiem jak mogłam mówić, że dużo piorę kiedy prałam tylko dla siebie. Mam wrażenie, że oprócz chłopaka mam w domu małe dziecko, które sika nam do łóżka, brudzi nas papkami i ulewa na nasze ciuchy, skoro w naszej łazience wiecznie wiruje pralka, w salonie wiecznie wiszą prześcieradła i poszewki na suszarce, że aż czasami jak dzwonek zadzwoni to w panice nie wiem czy najpierw ciągnąć suszarę do sypialni czy ubierać spodnie. M. to już nie pyta: "Dzisiaj pierzemy?, tylko: "Co dzisiaj pierzemy?".
A jak chwilowo mamy przestój w interesie to przynosi z pracy mundury.
Zakupy też kupujemy jak dla wielodzietnej rodziny. Ja to jestem specjalistką od papieru toaletowego.  Nie wiem skąd to mam, chyba po babci, M. z kolei zawsze panikuje przed brakiem chleba, więc finalnie w szafce zawsze mamy chleb i bułki w różnym stopniu czerstwienia, a łazienkę zawaloną piramidami białych rolek w polarne miśki... Aaa wiem, skąd mi się to wzięło. Z koszar wyniosłam lekcję, że szary papier jest ch***** i trzeba mieć zapas miękkiego na zaś. Ach, no to wiem też skąd M. chce mieć zapas czerstwego chleba.
Tak się kończy związek dwóch koszarowców, nawet jeśli mniejsza połówka z jednej połówki już zmieniła branżę.


I tak teraz analizuję swoje ostatnie zajęcia, wieczory i popołudnia i chociaż wskoczyły mi tu Rzeszów, filmy, książki, muzyka i narty, to jednak na pierwszym planie mam ugniatanie ciasta, bieg z ciastem za paznokciami do sklepu po śmietanę, obieranie renet tępą obieraczką (M. i tak uznał, że zakalec jest spoko, ale jabłka są za kwaśne. Moje bunty, zemsty, wciąż pamiętane techniki obezwładniania i duszenia, kary w nieświętowaniu nieformalnych świąt i fochy wystarczą mu chyba i nauczą, że takiego poświęcenia się nie podważa), odgrzybianie ściany, polerowanie lustra i kupowanie worków na śmieci. Ale dalej potrząsam tą swoją śliczną niemądrą rozczochraną główką i myślę o tych wszystkich kobietach, które w niedziele serwują dwudaniowy obiad, trzy surówki, dwa desery w wypolerowanych salaterkach w wypieszczonych salonach, a ja się czuję zaje****e jak odgrzeję M. zupę którą zrobię po wrzuceniu to thermomixu wszystkich warzyw z patery i doprawię fajnymi przyprawami, a potem nakarmię go kotletami bez mięsa i dam Colę i kupcze ciastka, żeby się cieszył.
Tylko sęk w tym, że ja chociaż próbuję mu dogodzić, staram się, wykłócam żeby kupowane w pracy obiady zupa plus drugie wynosiły 10:1 w stosunku do kebaba, to nie mam takiego poczucia, że muszę, że powinnam, że koniec świata.
Że jak nie zacznę chodzić po domu z make upem albo serwować mu wymyślne dania, mięso (!) to będę jakąś okropnie złą dziewuchą niegodną życia we dwoje.
Bo dla mnie rola idealnej żony albo Jezuchryste matki polki to totalna abstrakcja.
Dla mnie liczy się on i liczymy się my.
Nie wiem czy miłość i oddanie można przeliczyć na liczbę ugotowanych mięsiw albo wymaglowanych prześcieradeł i czy ważniejsze są uczciwość, bliskość i komunikacja czy dwudaniowy obiad i majtki ułożone w stopniu ich wyblaknięcia.
I nie wiem czemu mi się wydaje to normalne, że o kogoś kogo się kocha to się dba, pilnuje, żeby zjadł, żeby kupić mu leki czy zapakować kanapki do pracy, ale nie dać sobie wmówić, że przestrzeń życiowa kobiety rozpina się między kuchenką, a zlewem i jej rola to tylko dogadzać, rodzić, wychowywać.




Ostatnio zerwałam się w nocy z bezdechem.
Przerażona, roztrzęsiona, spanikowana.
Tchu nie mogłam złapać, trzęsłam się jak w febrze, a jak zassałam powietrze to tak efektywnie, że pół dnia potem chrypiałam.
M. się biedny prawie z łóżka sturlał.
- Śniło ci się coś? Jakiś koszmar? Pająki?
- Nie! Miałam normalny sen. Z Tobą. Spokojny, zero stresu czy strachu. W tym śnie to ja sobie puder nakładałam na buzię i sukienkę białą mierzyłam...



PS 15.06.2019.
O ile teściowa, która przeczyta ten wpis nie zainterweniuje albo jak mój tęczuś nie fuknie: "Jak mogłaś napisać o tym zdjęciu? Teraz każdy będzie wiedział skąd ta blizna!) i nie zmieni zdania ;)





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b