Przejdź do głównej zawartości

Niebieski wpis

Blue, Blue, Blue.
W mojej głowie tylko Blue :)
Blue stanowi centrum naszego wszechświata.
Pierwszym zadawanym pytaniem kiedy wpadamy do domu jest:"Gdzie jest Blue?", a przez telefon "Co robi Blue?".
Pierwsze po przebudzeniu to Blue, a przed zaśnięciem też Blue.
Kot zdominował nasze życie, a ja jestem z tego mega zadowolona :)

Mamy go nieco ponad tydzień, a już nie pamiętam jak było wcześniej.
Póki co rozrywek z nim związanych mamy mnóstwo, a przyjemności jeszcze więcej.
Ja mam urlop, łącznie 11 dni wolnych, przeznaczonych na oswajanie i dopieszczanie Blue.
Tak, wzięłam dwa dni urlopu na kota ( ;)) reszta mi się dostała.
Mam więc całkiem sporo czasu na poznawanie go, zapoznawanie z mieszkaniem i cieszenie się tym, że jest malutki, bo rośnie z dnia na dzień.

O ile w jego pierwszy dzień u nas był wycofany i przestraszony, a pierwszą noc słodko spał w legowisku koło nas, tak później każda noc i każdy dzień były inne.
W nocy Blue spał, albo nie spał, wchodził za sofę i trzeba było w nocy odsuwać kanapę, żeby go wydobyć, spał całą noc sam w salonie albo całą noc z nami w łóżku. Spał też między nami, między naszymi poduszkami, pod moją poduszką i na poduszce Mateusza. A bywało też, że nie spał i musiałam brać kocyk, poduszkę i z kotem po pachą iść spać do drugiego pokoju, żeby się Mateusz wyspał. Było też nocne karmienie, nocne czyszczenie kuwety i nocne zabawy. Podczas tego ostatniego przeczytałam nawet 3/4 "Dziewczyny z pociągu" i tak mnie wciągnęło czytanie, że kot spał rozciągnięty na kanapie, a ja czytałam do czwartej.

W ciągu dnia za to Blue śpi bardzo chętnie.
Nie mamy sumienia go budzić, ale popołudniami zaczynamy go bardziej aktywizować.
Ogólnie Blue jak to koty mają w zwyczaju, upodobał sobie swoje miejscówki. I nie są to legowisko, drapak czy kocyk.
Nasz kot śpi na oparciu kanapy, na fotelu (najlepiej jak jest na nim zawieszony ręcznik, żeby mógł pod nim harcować i spod niego wyskakiwać) i na taborecie. Ostatnio także w naszym łóżku i na poduszce u Mateusza. Nie śpi w swoim koszyczku, podobnie jak zamiast bawić się na drapaku, bawi się na lampie, a zamiast jeść z porządnych ceramicznych miseczek za trzy dychy woli jeść z podstawek pod doniczki (od 40 groszy do złotówki), bo są płytkie i nie musi w nich moczyć wąsów.
Karmę za to je chętnie z górnej półki, a będzie jadł z jeszcze wyższej, bo nas weterynarz oświecił, co jest dobrą marką, a co ma dobry skład.
Ja jednak wychodzę z założenia, że jak się ma zwierzątko, zwłaszcza takie typowo domowe, wychuchane to się na nie chucha i kupuje to, co najlepsze.
Jak czegoś nie zje to nie zje, jak jedzenie za długo leży to je bez żalu wywalam, jak coś lubi to mu kupuję.
Czasami mam wrażenie, że właściciele zwierzaków obchodzą się z nimi lepiej niż niektórzy rodzice, dając dzieciom śmieciowe żarcie, wmuszając w nie jedzenie co by się nie zmarnowało (albo patrz: Jedz, bo za darmo dajo!) albo żałując mu czegoś. Dla mnie od początku było jasne, że nie będę odświeżać szafy na wiosnę, wymieniać telefonu (chociaż jak wrócę do pracy i okaże się, że mogę rozmawiać tylko na głośnomówiącym to lipa, wyświetlacz i pęknięty ekran mam od tak dawna, że już nie pamiętam od kiedy :D) ani kupować sobie pierdół, bo stokroć bardziej wolę kupić coś kotu. Nasz kot ma większość rzeczy z asortymentu dziecięcego, bo dziecięce zabawki czy kocyki są często lepszej jakości, no i są ładniejsze. A generalnie Blue to nasze pierwsze wspólne dziecko ;)
To taka typowa przypadłość bezdzietnych, mieszkających razem par. Traktowanie zwierzaka jak dziecka. I to takiego rozpuszczonego dziecka.
Nie działo się tak, kiedy mieliśmy swoje zwierzaki. Tak, ja kocham golden retrivera Mateusza (nawet zajmowałam się nim przez parę dni), on uwielbia mojeee, eee, mojego psa (kotkę uważa za pomiot szatana...). Ale jak już mieszkamy razem i decydujemy się na wspólnego zwierzaka, któremu razem wymyśla się imię i kupuje gadżety to jest coś innego.
No i cóż. Mamy narady jaką karmę kupować i ile jej zamówić, w terminarzu zapisujemy datę szczepień, razem jeździmy do weterynarza. Do tego mamy żeńsko - męski podział prac. Ja piorę i prasuję kocyki, żeby nie śmierdziały płynem do płukania (bo przecież kot nie lubi mocnych zapachów), a Mateusz składa transporterki i drapaki z elementów. On kota rozbawia, a ja go tulę.
Tulę, miziam, noszę i karmię. Tak, karmię. Mięsną karmą ;D.
Szybko więc stałam się kocią mamą i wreszcie doczekałam się tego, czego zazdrościłam mamie, a co przytrafia się dopiero wtedy kiedy samemu wstaje się w nocy do zwierzaka, porcjuje się palcem mokry mus dla kociąt albo sprząta kupę z kuwety. To, że kot traktuje mnie jak swoją pańcię, chodzi za mną krok w krok, smyra mnie noskiem o nos i szczerze uwielbia, za to karmienie i sprzątanie właśnie.
No i mam to, o czym tak marzyłam. Kocyk, książka i KOT. Wieczór, herbata i KOT.
Boże, jakie to cudowne. A myślałam, że nie będzie mi to dane, bo Mateusz tak skwapliwie zapewniał, że wszystko tylko nie kot.
A tu proszę. Składam pranie, a kot podrzuca w górę zrolowane skarpetki i chowa się między kupkami prania. Idę do toalety, a kot truchta za mną. Wchodzę do domu, a kot leci się przywitać, mrucząc i miziając mnie nosem o policzek. Siadam z laptopem na kanapie, a on przychodzi koło mnie. Rano się budzę, a on się przeciąga słodko i mruczy. No bajka, po prostu bajka.



PS Blue jest u nas prawie trzy tygodnie, a ja mam jednak ten nowy telefon :). Wszystkie zdjęcia poniżej są zrobione starą (spękaną ;P) Lumią (*spękaną, bo spękaną, ale zdjęcia robi dobre ;>). Aaa, wróć, część może być zrobiona Mateuszowym edgem, ale to mało ważne. Najważniejsze jest to, że Blue rośnie jak szalony (bo żre jak szalony), więc już się troszkę zmienił, ale nie martwcie się. Nowe zdjęcia są robione z częstotliwością milion na minutę :)














































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b