Przejdź do głównej zawartości

Ptaszki ćwierkają, czyli ślubne odc. 1

Ani ja ani moja siostra nigdy nie miałyśmy aspiracji do bycia panną młodą.
Nigdy w dzieciństwie nie wyskakiwałyśmy spod firanek imitujących welon, nie ćwiczyłyśmy pocałunków, nie oglądałyśmy sukien ślubnych, nie wzdychałyśmy na widok panny młodej w filmie czy teledysku.
Żadna z nas nie marzyła o księciu z bajki, o bajce ani o bajecznym ślubie.
Nasze zabawy zdominowała proza życia. Lalki, ich pampersy kupowane na sztuki w kiosku oraz robiona w kuchni mieszanka z mąki i wody dla zabarwienia na biało zawartości butelki ze smoczkiem.
I tak, choć żadna z nas nie ma dziecka, bo obie skutecznie tak robimy, żeby nie zrobić, to obie ogarniamy temat. Do tego trochę pracy w przedszkolu, trochę koleżanek, dużo dorabiania jako niania. Wiem dzięki temu jak uśpić i odłożyć dziecko, jak zrobić na szybko czwarty trymestr za pomocą kocyka, kołysania i szumu, jak przewijać, żeby nie zostać osikanym i jak samej wysikać się w minutę przy otwartych drzwiach, mówiąc cały czas do dziecka.
Z dzieciatymi koleżankami rozmawiam jak matka polka. Nie wiem jak się czuje w ciąży, nie wiem jak się rodzi i nie wiem jak się znosi połóg, nie mogę nic powiedzieć o ogarniającej mnie mgiełce macierzyńskiej miłości, ale mam odrobiony staż niańczeniowy. Gdybym nagle musiała zostać z czyimś niemowlakiem dziecko byłoby nakarmione bez mleka w uszach, przewinięte bez kupy na piętach i dodatkowo znałoby pięć słów po angielsku i umiałoby grać na cymbałkach, a ja dalej żyłabym sobie, ciesząc się swoim bezdzietnym stanem (*nie przyjmuję ofert bawienia dziecka ;) chyba, że weselnie, dużo pieniędzy za mało godzin ;)).

Niestety staż niańczeniowy stażem niańczeniowym, jednak całe moje vademecum rozmów z koleżankami nie obejmuje tematyki weselnej.
Nie wiem więc jakie są odcienie białego koloru, jaka sukienka to sukienka "księżniczka", jakie dobiera się dodatki, fryzury, buty.
Nie wiem od czego zaczyna się planowanie wesela, na co zwraca się uwagę, ile mniej więcej wynoszą koszty.
Nie wiem jakie są ceny podwiązek, bukietów i ozdób do włosów.
Bo prawda jest taka, że ja zdecydowanie nie wiem nic o ślubach ;).

Każdy ma jakieś swoje marzenia, plany na życie, cele do zrealizowania.
Dla niektórych to praca, dla innych podróże, dla jeszcze innych życie 2+2, biały domek z płotkiem, trampolina w ogródku i labrador żebrzący pod stołem.
Ja już jakiś czas temu zaplanowałam sobie pracę, samotność, pisanie i kota. I pomijając drobne niuanse, gdzie będę pracować, gdzie mieszkać, co pisać i jakiej maści będzie kot, żadne z moich marzeń nie ulegało zmianom i nic nie wróżyło, że cokolwiek mnie zaskoczy i je zmienię. Nic.
Szło więc całkiem sprawnie. Miałam już pracę, dzięki której sama mogłam się utrzymać, mieszkałam u rodziców, ale żyłam osobno, szukałam działki na mikro domek, gdzie postawię domek z projektu dla singla, miałam pomysły na pięć tytułów książek i trzy imiona dla kota.
A potem gdzieś w pewnej chwili mój osobliwy samotny plan zbiegł się z osobliwym samotnym planem Mateusza i bach. Plan dalej był jeden. Ale już dla dwóch osób.
Całkiem szybko wizja krasnalkowego domu odeszła w niepamięć, a ja przestałam tak twardo upierać się, że będę starą panną z kotem. I chociaż wizja rodzicielstwa ani na chwilę nie zajarzyła na horyzoncie ani mi ani mojemu Mateuszowi, a każdy mój okres świętujemy hucznie winem i fajerwerkami, to jednak szybko zajarzyła nam myśl o "czymś więcej". Czyli o ślubie.
Ta, która mówiła, że nie będzie się pindrzyć przez lustrem i tańczyć całą noc w białej kiecce i ten, który chciał mieć spokój.
Ta, której od początku nie pasowało życie rodzinne i która po nocach śniła jak cudownie i przyjemnie będzie pławić się w luksusie samotnego mieszkania, wolnego czasu, swobody, kociej sierści i kartek i ten, który chciał tylko spokojnie pracować, grać w tenisa i oglądać mecze.
Ta, która głosiła: "Nie będę dogadzać mężowi, a kotu. Nie będę podlizywać się teściowej machając jej przed nosem półmiskiem z polędwiczkami" i ten który oznajmiał: "Baby to same problemy. Nie będę mieć baby i bachorów".
I ci oboje bez oświadczyn, bez pierścionka, bez pierdzielenia, bez sentymentów, z długim zastanowieniem i szybką zaliczką - poszli, zamówili, zapłacili i oznajmili rodzinie, a ptaszki rozćwierkały radosną nowinę.
Tak oto zaczęła się Misja Ślub, kryptonim: "Młodzi i spanikowani".

Bo tak w ogóle to ja nie byłam nawet na studniówce.
Nigdy.
W ogóle.
W czasach liceum moją główną pasją było niejedzenie mięsa, produktów odzwierzęcych i w sumie to wszystkiego, wieszanie w pokoju plakatów z rozpołowioną krową, robienie angielskich ćwiczeń, czytanie kryminałów skandynawskich i zajmowanie się szynszylem.
Imprezy, alkohol, koleżanki, chłopacy, telefony, internety nawet - dopóki nie były zielone albo zdrowe nie wchodziły w sferę moich zainteresowań.
Studniówka z oprawą sukienkowo- fryzurowo - makijażowo - chłopakowo - jedzeniowo -tańczeniową brzmiała dla mnie okropnie i szybko zwątpiłam, żebym dała radę ją przeżyć w butach na obcasie i balowej kiecce. Może gdybym chociaż mogła przemycić Boryska pod kiecą. Albo gdyby na sali był bodaj jeden plakacik z rzezi na ścianie...
Dziś mogę tylko zgrzytać zębami na tę myśl, zwłaszcza kiedy obejrzę czyjeś nagranie albo zdjęcia.
Mam nieoparte wrażenie, że ominął mnie pewien etap, podobnie jak ominęły mnie szkolne wycieczki i wyjazdy, a czarę goryczy przelewa nagranie klasowej studniówki, na intro którego są wszyscy i jest moje wklejone zdjęcie, przez co wygląda to tak, jakbym zmarła tragicznie nie dożywszy słynnej "setki".
Dlatego właśnie jak pierd***ął mnie już ten amor swoją czarodziejską strzałą prosto w środek du**, jak każdy zobaczył już w moich oczach te małe pulsujące bomby zamiast źrenic, jak uświadomiłam sobie, że to nie przejdzie, bo to nie wirus rota, że przeczołga, przeżuje i wypluje, to wiedziałam też, że jak przymiarka pierścionka u jubilera była, to będzie i pierścionek. A jak jest też zamówiona sala to będzie i ślub.
Z weselem i ćwierkaniem radośnie ptaszków.

Szybko się oswoiłam, szybko zmieniłam nastawienie i plan.
Bo teraz nagle chcę i będę.
Będę mieć ślub.
Będę mieć drogą sukienkę, wygodne szpilki i swoją własną prywatną jednodniówkę.
Będę mieć malutki bukiet, malutkie wstążeczki na flakonikach i malutkie tableteczki na uspokojenie w kieszeni.
Poradnik przedślubny, przedślubne przymiarki i prześlubną sraczkę.

Jak na osobę z alergią na złoto i biel przyjęłam to z dużym entuzjazmem i spokojem.
I wtedy okazało się, że rzeczywiście może się to skończyć rozwolnieniem, skoro w d*** mogę sobie wsadzić swoje thrillery i koty, bo ja nie mam pojęcia, jakie są obrządki, zwyczaje i trendy ślubne. Wiedzę praktyczną też mam mizerną, bo zawsze kiedy spotykałam się z koleżankami mężatkami, zamiast pytać subtelnie:"Oooch, jakie miałaś buty w tym swoim cudownym ważnym dniu? Sandałki czy czółenka?", mówiłam: "Młody ci ulał na bluzkę, masz gdzieś tu pieluchę?".
Nigdy też nie dążyłam do oglądania zdjęć czy nagrań z tego jakże cudownego wydarzenia, bo kompletnie nie interesowała mnie ta sfera, a mały owoc małżeńskiej miłości był żywy, namacalny i był czymś co jednak znałam.
Na weselach skupiałam się, żeby nie pogubić nóg w obcasach i dostać swoją wegetariańską porcję zielonej strawy. Zespół, sukienka panny młodej, jej buty, fryzura - przemykały mi koło nosa, bo wydawało mi się, że prędzej zafarbuję włosy na zielono niż wyjdę za mąż.
A jak już nawet byłam na weselu albo oglądałam zdjęcia to robiłam to bardziej jak facet - rzut oka czy mi się ogół podoba czy nie. Zero zwracania uwagi na detale. Buty? Kolor? Ilość dzieci na weselu? Winietki? Kelnerzy?
Serio...?

Teraz umawiam się na oglądanie filmu, sukienek i zdjęć.
Umawiam się na korepetycje ślubne.
Sama też namiętnie oglądam w sieci już nie bluzy, a sukienki.
Nie do końca białe, ale ślubne sukienki.
Zgroza.
Ja, która miałam dożyć kresu swych dni z rudym kotem na podołku...

Plany weselne zmieniły nam trochę spędzanie czasu wolnego.
Wieczorami szukaliśmy z Mateuszem zespołu weselnego, dręczyliśmy sąsiadów tłuczeniem: "Honey, honey" i "Isn't she lovely" , rozmowami, tworzeniem list gości.
Przez ostatnie miesiące zamówiliśmy już salę, zespół i duet zdjęcia + film.
Wiem raczej na pewno, że chcemy prosto, klasycznie i stonowanie, nie planujemy żadnych dodatkowych atrakcji - ani foto budek ani czekoladowych fontann, jedyną atrakcją może być np. to, że wyrąbię się na pysk jeśli nie będę umiała chodzić w butach albo z zumbowego przyzwyczajenia zacznę kręcić tyłkiem zumbowe rytmy na pierwszym tańcu. Bo piosenki do pierwszego tańca też mozolnie szukamy i ubolewamy, że nie wzięliśmy szybkiego potajemnego ślubu w jakimś piaseczyńskim kościółku, kiedy w miodowym miesiącu naszego wspólnego mieszkania odkryliśmy "Perfect" i inne piosenki z płyty jeszcze zanim wyszedł zimowy teledysk Eda i zanim wszystkie stacje wielokrotnie zgwałciły naszą (i połowy globu ;)) piosenkę w eterze.
To wszystko jednak jest do uzgodnienia i zaplanowania. I mamy na to czas.
Mam też internet, książki i organizery ślubne, dzięki którym może nie uda mi się zapomnieć np. o zaproszeniach.
Mam trochę pomysłów, trochę pieniędzy, dużą pomoc rodziców.
Szukam cały czas inspiracji, butów, zaproszeń i tego wszystkiego, co niezbędne w dzień ślubu.

Za to projekt "suknia ślubna" odbieram jako osobiste wyzwanie stulecia, twardy orzech do zgryzienia i powód do niespania po nocach.
Bo jak do cholery znaleźć sukienkę dla dziewczyny, która nie była na studniówce, nie jest obyta w kwestii kupowania balowych sukni i całe życie spędza w dżinsach, bluzach i trampkach, nie mówiąc o tym jak restrykcyjne wymagania ma odnośnie wymiarów (metr pięćdziesiąt coś), rozmiarów (34 łamane na XS łamane na 45/46 kg łamane na duże cycki) i absolutnym zakazie błyszczenia, cekinowego blasku, kryształów Svarowskiego, złotych kamyczków, perełek czy whatever...? 
Mi się nie podoba nic, naprawdę nic.

A przynajmniej nic mieszczącego się w granicach cenowych przyzwoitości... ;)


PS Ostatnio oglądaliśmy trzy mieszkania, gdyż ważą się nasze losy mieszkaniowe. Generalnie wiem, jak nieopłacalne jest wynajmowanie i płacenie komuś, ale wiem też, że moje cudowne relacje z przyszła teściową są dlatego takie cudowne, że jedna drugiej nie zagląda w garnki (*choć nasze mamcie często nas dokarmiają ;D). Ja chciałam mieszkanie najtańsze, w oczach zamiast źrenic miałam małe $$, a w mojej głowie brzmiał jeden głos: "Su-kie-nka!", Mateusz chciał wygodę i twardo upierał się przy tańszej od obecnego mieszkania, ale wciąż droższej niż ta najtańsza opcji.
- Ja chcę tę (TęWieszKtórąDrogąAleProstąIŁadnąSukienkę) sukienkę... Musimy oszczędzać. Musimy przecierpieć. Musimy zbierać kasę.
- Młoda. Przecież Ty i tak kupisz tę sukienkę...
















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b