Przejdź do głównej zawartości

Gotowi na zimę ;)

Zaczęliśmy przygotowania do zimna.
Oficjalnie wykupiliśmy Netflixa, nieoficjalnie próbujemy HBO GO i Showmaxa. Netflix gromi resztę w przedbiegach, bo szybciej, lepiej i nie trzeba przez laptopa, a kolejne odcinki oglądanego serialu same się włączają
Obejrzeliśmy też film "Planeta singli" i nawet jego drugą część. W kinie. 
I powiem, że jest to jeden z niewielu polskich filmów, który mi się podobał. Naprawdę podobał. Albo się robię romantyczna, albo sama nie wiem co.
Zaopatrzyliśmy się w osłonkę na szybę do auta, wyciągnęliśmy ze strychu trzy skrobaczki, w tym jedną w ortalionowej rękawicy w gwiazdki.
Mamy też przeczyszczone ogrzewanie i nagrzewnicę w zapasie, a ja uśmiecham się zza kierownicy, kiedy robię sobie z Toyoty terrarium.
Mam w jednej szafie hodowlę kombinezonów, a w drugiej stado ciepłych pantofli.
Mam poncha, narzutki, sztuczne futerko, w której wyglądam jak mama szynszylica oczekująca sześciu szynszylątek i dużo, duużo swetrów.
Nie będę nawet wspominać o kocach, poduszkach na stopy czy termoforze, bo to jest mój zimowy must have.
Wkładki w butach wymieniłam na cieplejsze wkładki w butach i przytyłam kilogram żeby mniej się trząść jak rano drepczę do samochodu.
Odkryliśmy fajną włoską pizzerię (Terra Nostra) na wieczorne posiaduchy, które potem leczy się lekami na zgagę.
Poimy się herbatami z masą śmieci w środku - od pomarańczy po imbir, jemy zupy kremy (Mateusz już nimi rzy*a), planujemy ochrzcić pseudotheromix i piekarnik pizzą i podkręcamy ogrzewanie.
Przepalamy po lecie cottonballsy, mamy żarówkę z trzema stopniami światła w lampce za telewizorem, żeby stopniować nastrój, wyjadamy słodycze z szafek, żeby potem nie kusiły i zastanawiamy się nad kupnem światełek na choinkę w ciepłym, a nie zimnym odcieniu.
Opony w samochodzie mamy zmienione, ja marzę o ciemnej grubej parce z futrzastym kapturem, ale póki co muszę się zmobilizować i poodsyłać m.in ten miętowy gumowaty niewypał z zalando, a tak w ogóle to oszczędzamy na wesele.
A poza tym mam kupioną rok temu wielką, długą i grubą kurtkę w kolorze karminu, a choć do czerwieni mi nie po drodze to jednak kiedy temperatura spada jedenaście kresek w dół, dobrze sobie usiąść na fotelu kierowcy na takim puchu.
Do tego śniegowce, skarpetki, czapka, rękawiczki i mua!
Książek mam multum, półka się ugina i muszę burzyć szyk układania upychając książki na siłę i w poprzek, a pani w bibliotece uśmiecha się wyrozumiale jak biorę następne i następne pozycje, myśląc sobie pewnie: "Dostanie przypomnienie, odda wszyściutkie".
Przebrnęliśmy jeszcze przez seriale "Ślepnąc przez światła" (*wybaczcie, ale średnio) ,"True detective" (*pyszne), "Fargo" (*będzie) i dwa mecze, które przespałam.


Jesteśmy oficjalnie gotowi.
Na szadzie, szrony, deszcze, mrozy.
Częściowo, bo mentalnie dalej wzdrygam się przed zimnem, drapaniem auta i soplami w nosie.
Znalazłam na zalando spodnie na narty, w których wyglądam w miarę zgrabnie.
Bluś skończył osiem miesięcy i nauczył się podkradać nam patyczki do uszu z pojemniczka na pralce. A wiedziałam, że cichy kot to zajęty psotami kot. Patyczki bynajmniej nie służą mu do czyszczenia uszu, a do podrzucania, gryzienia, topienia w misce i wspinania się z nimi w zębach po futrynie drzwi.
To topienie spowodowało, że zainwestowałam w fontannę dla kotów, żeby menda nasza mała futrzasta miała napowietrzoną, natlenioną i przefiltrowaną wodę. Nie boi się, jest zainteresowany. Bawi się nią, rozchlapuje wodę, czasem pije. Osusza dalej swoją miseczkę, czasami z włosami z frotek, które weń topi. Ale zrobię mu psikusa i schowam miseczkę, to nie będzie miał wyjścia. Przyjął się za to labirynt, fikuśna trzypoziomowa zabawka na suchą karmę i przysmaki, do której trzeba wsadzić łapki, żeby zdobyć żarcie. I zajmuje mu czas (zwłaszcza kiedy nas nie ma, który wcześniej Blue pożytkował na wyciąganie gąbek ze zlewu, topienie saszetek po herbacie i wykradanie patyczków) i odciąga od pochłaniania nadmiaru jedzenia (co po kastracji zmieniło się diametralnie na istne obżarstwo) i bawi się i rozśmiesza nas.
Za mną chodzi szarlotka, niestety mąka, Kasia i jajka nie chciały współpracować, nie pomogła nawet próba mediacji za pomocą "łyżki kwaśnej śmietany" i ciasto oklapło, padło i jeszcze wylazło z pieca z zakalcem.

Ja już zaczęłam myśleć o prezentach świątecznych, bo listopad przecieka przez palce i za chwilę wybije grudzień.
Trochę prezentów już kupiłam, żeby potem nie stresować się, że brak w magazynie albo że dostanę po świętach.
Oczywiście swoją wish list też produkuję, ale co tu dużo produkować, skoro wszystko mam. No, może drugiego kiciusia...?
Pod koniec miesiąca jedziemy na mecz siatkówki, dlatego podczas pisania leci mi w tle mecz, żeby się oswoić i spożytkować bilet.
Szarlotkę upiekę kolejną - a jakże, ja lubię szarlotkę, nawet jak potem muszę ją sama jeść, już zbieram od nowa składniki.




***
Na meczu byłam, kibicowałam, polecam.
Szarlotkę upiekłam, Bluś udeptał łapkami po ściereczce którą była przykryta blaszka, szarlotkę jadłam sama, po śniadaniu, obiedzie i kolacji, ale na Święta upiekę kolejną. Bo lubię.
Pizzę też popełniliśmy - ta robiona ręcznie wyszła nam lepsza.
Zrobiłam rosół dla Mateusza (z szumowinami, ale co tam), a sobie hybrydy w kolorze nude.
Trzy razy byłam na zumbie, dorosłam do dojrzałej i samodzielnej decyzji o podcięciu końcówek bez przyłożenia mi noża do szyi (chcę mieć włosy długie do tyłka, ale frędzle są paskudne, więc nie mam wyjścia)...
Jakoś tak spokojnie leci czas w pracy, na studiach, gotowaniu, zagłębianiu się w filmy i seriale i dobre książki, zwłaszcza w deszczowe, mroźne albo zimne dni. Bo nie ma rady. Zima będzie i trzeba się z tym pogodzić, ułatwić sobie życie i uprzyjemnić długie wieczory.




Ostatnio przypomniało mi się trzy sytuacje z weekendu na Węgrzech.
Jak zasnęłam na słońcu przy basenie i splątana nie mogłam wrócić na nasz kraciasty koc.
Jak graliśmy z Mateuszem w siatkę na gorącym piasku, skacząc po nim jak fakir i jego fakirzyca.
A na koniec jak chodziłam w sukience w koty i tej w paski, z kapeluszem na głowie i prawie gołymi stopami.
Chliiiip!!!




























































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b