Przejdź do głównej zawartości

ośrodkowy układ nerwowy

No i jestem kolejną ofiarą wrześniowego wirusa.
Poskładało mnie jak łabądka origami. 
Oczywiście wcale się na to nie godziłam i walczyłam dumnie, chodząc z uporem do pracy.

Ogólnie to drugiego dnia syzyfowej walki miałam ochotę iść z płaczem do dyrektora i zwolnić się już na drugiej lekcji, kiedy to szczękałam zębami, zawijałam się w szaliczki i myślałam, że zaraz walnę głową w stół.
Na szczęście nie walnęłam.
Płakać też nie płakałam, choć jak postałam jakieś trzy godziny w kolejce w przychodni to miałam ochotę.
Ochotę też miałam na marudzenie, bo ja zawsze marudzę przy chorobie, do czego na nieszczęście  mój trzymiesięczny mąż i nieco ponad dwuletni chłopak jeszcze nie przywykł.
Przywykł za to do troski i podsuwania mi jedzenia pod nos, a o dziwo apetyt mam.
Tak więc kwitnę w domu. Na początku ciągle spałam, teraz już trochę lepiej się czuję, choć łapie mnie czasem nagła słabość i wtedy muszę szybko się położyć.
Wstaję rano - o ósmej - ja leń i śpioch, który na wakacjach spał do południa, ale teraz wstaję szybko, zażywam leki do śniadania, a dzień zaczynam od inhalacji i odcinka Breaking Bad, potem płuczę zatoki i robię różne inne dziwne zabiegi. A serial powtarzam sobie oczywiście z okazji październikowej premiery El Camino na Netflixie.

Poza tym po stu dniach ślubu stwierdzamy zgodnie, że jesteśmy gotowi na dziecko.
Na dziecko w naszym mieszkaniu.
Zanim zachorowałam, mieliśmy gości przez weekend, w tym sześciomiesięczne maleństwo.
Tak teraz stwierdzam, że pół roku to chyba mój ulubiony wiek.
Najlepsze prezenty można kupić dla półroczniaka, półroczniak jest na tyle stabilny, że dobrze się go podnosi i nosi, nie bojąc się, że odpadnie mu główka, a do tego grucha, gaworzy i siada, ale nie chodzi i nie rusza wszystkiego wkoło. Tak więc uwielbiam półroczniaki. Zwłaszcza czyjeś, ale znajome i zwłaszcza półroczne dziewczynki, które uśmiechają się i puszczają ślinowe bąble ;)
Muszę przyznać, że na piątkę z plusem zachowywał się też Blue, bo oprócz tego, że najpierw się bał i trzymał z daleka, potem dawał się "głaskać", pilnował jak pies stróżujący, no a na medal zasługuje fakt, że w nocy spał jak niemowlę. Ani razu nie wstawał, nie miauczał, nie grandził. Bałam się, że będzie budził dziecko, że dziecko obudzi jego, a on zacznie się wściekać, że nie da ludziom spać i tak dalej. A było pięknie. I zasnąć nie mogłam nie przez kota, nie przez dziecko, a przez katar. Tak, tak zaczęła się ta przygoda zwana chorobą, ale wtedy niczego nieświadoma gotowałam, pokazywałam Solinę i krzątałam się w kuchni, karmiąc gości i modląc się, żeby im smakowało. Miałam chrzest bojowy, bo nie tylko w ruch poszły sałatki, ale też zupki i obiadki.
Miałam też okazję poznać swoje okolice i swoje miasteczko z perspektywy turysty i było to całkiem miłe i nowe doświadczenie. W sumie nie było takiej sytuacji, żebyśmy razem z M. spacerowali sobie po mieście. No, może w święta jak spadło dużo śniegu to łazilismy sobie wieczorami po okolicy...

***

Poszłam na kontrolę i pan doktor nie zgodził się z moim zdaniem, że mogę wrócić do pracy.
Wlepił mi antybiotyk i wysłał w świat L4 zanim zdążyłam negocjować.
Jak wróciłam do domu, zrobiło mi się słabo.
Słabo, że dalej nie wrócę do swojego stałego rytmu dnia, że będę siedzieć sama całymi dniami i że będę musiała powiadomić jakoś dyrektora, że jeszcze nie wracam.
Chorobę zniosłam źle, chyba nigdy nie byłam chora dwa tygodnie...
Ogólnie choć jestem zdechlakiem, to jednak trzymam się norm przyzwoitości i pięciu dni na zwolnieniu. W czasach policyjnych nawet były to dwa dni i to z pęcherzem, co dziś oceniam jako największą głupotę świata.
Mimo to, mimo książek, Netflixa i kota nudziłam się jak mops, nie chciałam gnić w domu, wolałam iść do pracy, a potem robić coś miłego. Spacerki, zakupy, choćby po pietruszkę do obiadu, jakiś wyjazd, odpoczynek.
Odpoczynek całymi dniami zaczyna męczyć.
Antybiotyk osłabia, a samotność zmienia struktury mózgowe.
Mi na przykład uderzyło na ośrodkowy układ nerwowy. Mianowicie miałam takie nerwy, że nie chciałam wpuścić męża do domu, jak wrócił z imprezy. A wrócił o 19.00. Acz miał być wcześniej, nie było go cały dzień, a ja już tydzień kiblowałam sama i tylko czekałam aż spędzi ze mną trochę czasu. To mam na myśli, mówiąc, że choroba uszkodziła mi mózg.
Nie mówiąc o tym, że każdego kto do mnie przychodził - to znaczy tylko rodziców i teściów - nie miałabym sumienia kogokolwiek zapraszać taka chora i zachrypnięta, miałam ochotę przytrzymać w mieszkaniu siłą.
Na szczęście (choć czas wlókł się niemiłosiernie, a ja zdążyłam bawić się w wykreślanki, łączenie kropek, składanie ściereczek kuchennych i robienie takich mało wymagających wysiłku pierdół) jakoś przetrwałam, nie umierając z nudy i z wielką przyjemnością wyszłam wreszcie z domu w mało sprzyjającą pogodę (ubrana jak Eskimoska), poszłam na chwilę na studia w piątek po południu i kupiłam też wtedy telefon.
Poprzedni zakończył żywot w sierpniu. Żył dychawicznie jeszcze przez parę tygodni, ładując się bardzo powoli, czym przygotował mnie na zespół odstawienia od komórki, bo był wiecznie przyssany do ładowarki, a potem nagle i bez ostrzeżenia padł. Na Amen.
Miałam chwilówkę - stary telefon męża. Bez pamięci, bez możliwości robienia zdjęć. Bez Blixa, bez Zalando, bez Zooplusa, bez Instagrama.
Niestety reklamacji mi nie uznano - aa, zapomniałam wspomnieć, że telefon zakończył swój żywot lądując na płytkach tak niefortunnie, że ani mu szkiełko nie pomogło, a wycenę zrobiono na 700 zł. Tak więc mam nowy telefon ;). Nie planowany, nie chciany, ale bardzo fajny.

Wczoraj w pracy zażyłam też ostatni antybiotyk, a dziś lansuje się pod kocykiem i laptopem, no i oglądam Breaking Bad, chociaż już go pooglądałam (przywiązałam się do bohaterów).
Mateusz w pracy, kot śpi gdzieś pod narzutą.
Wiatr nabija po oknach, jakaś pani z Samoyedem spaceruje wśród liści, a ja siedzę w czterech ścianach.
Bo lubię tak siedzieć.
Ale zdecydowanie po pracy! ;))))







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n