Przejdź do głównej zawartości

30.

W dniu 25. urodzin dostałam się do Policji. 

Uparta, mała, kręcąca głową na związki i facetów, z jedynym marzeniem "spokój" wypisanym na czole i małym druczkiem: "książki, choćby do szuflady" (wtedy nie przyszło mi do głowy, że jeszcze zacznę pisać wiersze...).

Miałam więc jasny plan, jak będzie wyglądało moje życie jako trzydziestolatki.

Stała praca, kredyt - bardzo proszę i mały drewniany domeczek z dużym tarasem. Singielstwo przypieczętowane kotem. Wieczorne pisanie do szuflady i czytanie do poduszki. 

Niedzielne samotne spacery, robienie smoothie z truskawek po treningu, czytanie nago w pościeli w lecie.

Weekendowe maratony planszówek ze znajomymi, charytatywna zumba, może jakaś wycieczka. Rowerem.


Tortów nie jadałam, imprez nie uznawałam, alkoholu nie piłam. 

Plan na urodzinową 30tkę? Może zjem trzydzieści migdałów, może trzydzieści razem powiem "Nigdy nie będę mieć chłopaka", może kupię sobie trzydzieści książek? 

Może rozpuszczę się wewnętrznie otulona kotem jak szalikiem, może napuszczę wody do wanny i będę się w niej moczyć pół dnia, a może przepuszczę jedną singielską pensję w galerii?

 

W dniu moich trzydziestych urodzin odbywałam czwarty i przedostatni dzień swojej kwarantanny. Rano obudził mnie mąż. Ten, którego nie miało być i kot - który zdecydowanie miał być, którego tak wypierał się mój mąż i ten, który w moją 30. miał zostać starszym kocim bratem (ale nie został, jeszcze wszystko przed nim ;)). Zostałam zaduszona pięcioma kilogramami biało - szarego futra, zacałowana i zaściskana prawie na śmierć. 

W kuchni czekał na mnie stos prezencików i choć miałam plan (nie planuj!), że tego dnia z karniszy będą zwisały trzydziestkowe turkusowe balony, zestaw przezroczystych balonów z miętowo - złotym konfetti, a generalnie wszędzie będzie pastelowa mięta po mini urodzinowej rodzinnej imprezce - to cieszyłam się, że tego dnia mam z kim dzielić ten dzień i swoje szczęście.


Choć nie mam tego drewnianego domku, ale mieszkam w wynajmowanym mieszkaniu, to jest to moje trzecie mieszkanie z mężem i mieszkamy razem ponad trzy lata, dzięki czemu zdążyliśmy się dobrze poznać i sprawdzić w wielu różnych sytuacjach. Nie do końca poznałam, jak wygląda tak przeze mnie wyczekiwane mieszkanie w pojedynkę, ale za to przez jakiś czas ciągnęliśmy związek na odległość, więc miałam swoje pięć minut, swoją samotnię i swoje pisanie. A teraz mam to wszystko, bo mam takiego faceta, który nie oczekuje jedzenia pod nos, który wspiera mnie w rozwijaniu się i często rozładowuje zmywarkę, kiedy ja siedzę na fotelu z książką.

Różnimy się charakterologicznie - ja jestem zawziętą artystką, on pedantem. Dla mnie najlepsze przepisy na zupę powstają w głowie, a przyprawy sypię na oko, on odlicza je w miligramach. Ja śpię do południa, piszę do nocy, on wstaje skoro świt, pada o ósmej. U mnie to: książki, pisanie, cisza, koty, u niego - filmy, sport, muzyka, psy. Dla mnie ważny jest kolor wstążki do balonów, on ma wywalone na większość - na to, co ludzie powiedzą, na pierdoły, no, chyba, że w grę wchodzi plamka na podłodze, ale doskonale się uzupełniamy i dogadujemy bez słów.


Jestem żoną i choć w pracy albo urzędach, wymawiam słowo "mąż" bez mrugnięcia okiem, w pikawie mam takie lekkie migotanie (obu komór) ZAWSZE. I nikt się tym nie przejmuje, wielki cud - bo to ona pierwsza wyszła za mąż? dla ludzi to normalnie, a u mnie zawsze jest przebłysk "no i ja ci mam męża, niesamowite".

Choć pierwsze dziecko warto urodzić przed trzydziestką, ja chciałabym ponownie urodzić książkę. Grubą, dobrą i z ładną okładką.

Kota i owszem - mam. Ale teraz ubzdurałam sobie kotkę. Imię jest, wiem już nawet, jaki ma mieć kolor łapek. A jak byłam chora, zmieniałam nazwę leku na to imię, doprowadzając tym męża do szału.

Za parę tygodni zaczniemy budować dom.

Domek.

Nasz mały, prywatny azyl. I też będę mieć w nim miejscówki do czytania i pisania, choć łóżko będzie małżeńskie i dzielone z.

I choć zwykle 30 wiąże się z uczuciem "Ojej, to już 3 z przodu?", mnie ta 3 bardzo cieszy i przynajmniej może nikt nie będzie mi mówił, że wyglądam jak dziewczynka. A jeśli dalej będę słyszeć, że dzieci z szóstej c są ode mnie większe, to przynajmniej zasłonię się trzydziestką jak tarczą. I siwe włosy może łatwiej będzie mi zaakceptować, a i z akceptacją ogólnie może też lepiej mi już pójdzie. W końcu w takim wieku można by już było dojść do składu i ładu z własnym "JA".


A tak poza tym to wcale nie czuję się na trzydziestolatkę ^^.

Ja to się ogólnie czuję jak nastolatka. Mam męża, prawie buduję dom, ale noszę bluzy z Bambim i uczę się, że malowanie się to nie tylko tusz do rzęs (tzn, że czasami użyję rozświetlacza, łał^^), a w soboty nie wstaję przed dziesiątą.

Może to też przez tryb życia, bo tryb mam oszczędny, rozpieszczający. Dużo dzielenia obowiązków, dużo wspólnego gotowania i czasami zamawiania jedzenia na wynos, często spanie do późna i zarywania nocy z filmem. Książki, lenistwo w piżamie do południa. Wspólne gry na play station, sesje serialowe, osobiste domowe SPA. Obijanie się, nie przejmowania się głupotami. Gry planszowe, zimowe spacery, koncerty, choćby na Youtubie. Pozwalanie, by wyręczyła nas zmywarka, by odkurzacz sam odkurzył. Dużo spontaniczności, cieszenia się drobiazgami, wygłupów z mężem i nie wychodzenia z sypialni przed południem. Beztroski, snucia planów wakacyjnych, czerpania z życia garściami.


Od tej buntowniczej 25latki zmieniłam się tak, że kiedyś nie wierzyłam, że się można zmienić. No mniej więcej tak, jak zmienia się policjantka w nauczycielkę. Kiedy nie ma się mięśni i coraz częściej dociera dobitna myśl, że się jest pip*ą. Kiedy jest się otoczoną dziećmi, śpiewa się piosenki o jesieni i pokazuje, jak się robi aniołki z masy solnej. Kiedy trupy ogląda się tylko na Breaking Bad, a o tym, że umiało się dusić przypomina jedynie film przyrodniczy o anakondzie. A wieczory spędza się pod kocykiem, choć prawie zawsze myśli wracają wtedy do wojskowych butów chlupoczących wesoło w kałuży i uszu odmarzających na mrozie. A na wish listach świątecznych zawsze są "ciepłe kapcie", "ciepła piżamka", "ciepły pledzik". Choć dalej rozumie się i pojmuje wiele logicznych rzeczy, często myśli po męsku i jest mało subtelną, to jednak potrafi się już wejść w damskie grono, nawijać o sukniach ślubnych. I na myśl o 30, myśli się "miętowe balony", "kotyliony", "tulipany". I dużo lepiej zaczyna się odnajdywać w kobiecym świecie, w sukienkach (całe lato!). Że nagle śniegowce są "be" jak "bezkształtne" (ale przed kupieniem Gino Rossi z ekologicznej skóry chroni mężowy przelicznik "ile pustaków?" ).


A przed 30tką miałam tylko jedno marzenie - zapuścić długie włosy. Także oprócz tego wychodzi na to, że jestem bardzo szczęśliwą i spełnioną trzydziestolatką ;) Włosy - jakieś tam są. Mogłyby być gęstsze, no i nie wiem czemu zostałam wybrana do grona "szczęśliwców", którzy zanim zaczną się starzeć, mają siwe skronie, ale ten problem, to nie problem (no i są jeszcze farby do włosów), a i tak moje magiczne sposoby (spisałam je i chyba w 34. punktach) to chyba stało się już moim hobby ;).

Imprezy zaś wielkiej zrobić nie mogłam - i może dobrze - będzie więcej na pustaki!

Chciałam bardzo te swoje miętowe balony i białe tulipany, ale mniejsza impreza w gronie rodzinnym też brzmi cudownie. Tylko, że póki co i ona została odroczona na czas bliżej nieokreślony. Te urodziny to przede wszystkim mieli być ludzie. Po tylu miesiącach bez kina, bez wyjazdów, praktycznie bez shoppingu nie marzyłam o niczym innym jak o tym, żeby w ty, dniu byli ze mną najbliżsi, żeby można było posiedzieć, spędzić razem czas i się pośmiać, spotykając z radosnej okazji. Niestety nie było gości. Były tylko prezenty. Prezenty nie były podane losowi, bo ja zapytana wprost, prosto z mostu mówię, co bym chciała. I tak, dostałam wymarzony duet do włosów - prostownicę Philips Moisture i suszarkę Panasonic Nanoe (obie jonizujące i nawilżające).

Dostałam błękitną wielką torebkę, i choć nie jest to obag, a nieco tańsza Jelly. to dla mnie jest okej. Od września ciężko mi pomieścić szkolne sprawy w swojej "dużej" torebce, a tu wejdzie teczka i zeszyty całej klasy, plus wszystkie moje długopisy i książka na "okienko". Akurat Obaga nie było w tym kolorze, a że cena też byłaby wyższa - z powodzeniem mogę ją zastąpić. Nie jestem aż tak markowa. Naszyjnik też sobie już dawno wymarzyłam i upatrzyłam, ale niestety z marki na "A", białego złota i drogi jak cholera. Tak gdzieś zaczynający się od 4 i mający dwa zera. Bez łańcuszka. Także odpuściłam sobie, bo jeszcze mnie nie posrało, żeby w sezonie przedbudowym nosić na (nieroztropnej, nieostrożnej) szyi taką kwotę... Znalazłam tańszy, srebrny za paręnaście złotych (już z łańcuszkiem). Nie, nie jest tak samo śliczny, ale coś za coś ;))) Od siostry chciałam prezent niespodziankę, bo o pozostałych prezentach wszystko wiedziałam, ale prawie się obraziła, że wszystkim powiedziałam, co chce, a tylko ona ma zagwozdkę. Ostatecznie przyznałam jej się, że podobały mi się wysokie szklane świeczniki i nawet myślałam o kupieniu ich na urodziny, ale uznałam, że wystarczy mi tuba z pływającymi świeczkami (haha, to sobie popływały ^^), a świeczniki kupię sobie do nowego domu. Tu i tak nie ma gdzie ich trzymać. Skoro jednak naprawdę nie miała już pomysłu, a ona zaszantażowała mnie, że kupi mi bon na zabieg kosmetyczny, który wykorzystam i którego nie będzie, że uznałyśmy świeczniki za strzał w dziesiątkę. Oprócz tego i tak dała mi DIY tabliczkę z zabawnym napisem, a mąż zaskoczył mnie czytnikiem ebooków, którego w ogóle i absolutnie się nie spodziewałam, a który szybko zajął szczególne miejsce w moim sercu ;))))

Tak więc doczekałam tego swojego siódmego marca, doczekałam trzydziestki, na imprezę poczekam, a potem poczekam na kocią dziewczynkę o kolorowym imieniu ;).









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n