Przejdź do głównej zawartości

w tym roku

W tym roku czekałam na trzy rzeczy.

Na moje 30. urodziny, na budowę domu i na wakacje.

Na urodziny, bo koszmarnie chciałam wyprawić tą swoją trzydziechę, mimo, że zdecydowanie zdawałam sobie sprawę, że lokal w ogóle nie wchodzi w grę (jak ktoś to będzie czytał po latach - to ta słynna trzecia fala, częściowy lockdown i ograniczenia), że nie mogę zaprosić nawet przyjaciółek ani kuzynostwa. Okej - teraz najbliżsi, potem będę nadrabiać z rodzinką i przyjaciółmi. Bo mąż i kot tkwią na swym stanowisku zwarci i gotowi, a Blue całkiem chętnie podskubałby tulipany, gdybym miała to szczęście postawić je w nowych szklanych tubach. No i chciałam jeszcze te swoje pływające świeczki, serwetki chmurki i miętowe balony. Niestety póki co szumnie zwana "impreza" jest przesuwana suwakiem po kalendarzu niezbyt określonych dat. I trudno. Najważniejsze, żebyśmy wszyscy byli zdrowi. Nawet prezenty mnie tak nie cieszą, choć tak - czytnika nie wypuszczam z rąk (szósta albo siódma książunia leci), torebka jest boska (choć myślę, że jak nadal będę w niej nosić tyle rzeczy to na drugie będzie mi Skolioza), co wieczór mam romans z suszarką, jej jonami nanoe i wcieranym od połowy włosów serum na noc. Świeczniki wsunęłam pod biurko, świece kule skuliły się ze smutku, serwetkę, na której ćwiczyłam składanie (poszetka na sztućce) cała się wymiętoliła i chyba pójdzie w kosz. 

Na budowę domu też już powoli gryzę pazurki. Chcę zobaczyć jak ten dom rośnie. Chcę wybierać kolor okien i podniecać się blachodachówką. Zaciskać pasa i wydłubywać resztkę kremu, żeby pokazać jak dzielnie oszczędzam. Ale jak na razie śnieg i zima w ogóle nie odpuszczają. Wywiozłam do mamy najgrubszą kurtkę - tę czerwoną, do kolan, tak puchową i tak ciężką, że zajmuje pół szafy i jedne ocieplane futerkiem śniegowce, ale poza tym zdarza mi się ubrać niskie śniegowce (jak pada deszcz ze śniegiem, jest chlapa, a śnieg znowu zaczyna utrzymywać się na chodniku), a rano szczelnie owijam się w szary szalik. Śnieg gdzieniegdzie wciąż leży (Dżizas), jest wrednie chłodno, często pada, ziemia mokra, a jak widzę na instagramie zdjęcia "Wiosna", "Wiosna przyszła!", trampki, gołe kostki, parki i dzieci bez czapeczek, podczas gdy ja wędruje w swojej szmaciance już chyba przeszło pół roku, TROSZKĘ mnie trafia.


A na wakacje, bo te na pewno będą lepsze. Jak zawsze. Bo zawsze tak mówię. Nie wiem, czemu. Ale po pierwsze - rok temu była już pandemia, więc nigdzie nie wyjechaliśmy. W tym roku przygoda z covidem na świecie trwa, a że my będziemy się jarać pustakami, nie wyjedziemy nigdzie dalej niż na własną działkę. Ale:

1. będę do tego przyzwyczajona (powiedziała ta, która oprócz corocznych Węgier i basenów, widziała tylko koty na Korfu i Eda Sheerana w Pradze),

2. będzie budowa!


Tym razem nie zdaję żadnych egzaminów - co jednak jest i praco (nauko) chłonne, męczące i nerwowe. No i mam umowę, więc nie drżę okrutnie na myśl "A co będzie we wrześniu?". Trochę też już zmarzłam i nie wystarcza mi 22 stopnie w mieszkaniu, witamina D w sprayu ani oglądanie zdjęć z podróży poślubnej. Może teraz upały będą się ciągnęły aż od maja? Może nie będzie deszczowego maja i chłodnego lipca? Może będę ociekać potem jak na szkole policyjnej i w odróżnieniu od niej - hasać tylko w krótkich sukienkach i wchodzić pod prysznic (sic!) trzy, cztery, pięć razy w ciągu dnia?

No i mniej więcej tyle.

Ach, nie wspomnę oczywiście o tym wielkanocnym wianuszku z miętowym króliczkiem, o którym marzyłam i który kupił mi mąż, razem z dwoma bukietami tulipanów. Żółtych i białych. I o tym, że czekam na ciepłe wieczory i wieczorne bieganie. Na bluzy i adidasy. Zieloną parkę. I te nieszczęsne gołe kostki! I na urodziny męża, choć pewnie też ich nie wyprawimy, ale kupiłam mu ładną granatową bluzę z tak miękkiego materiału, że sama chętnie bym ją nosiła, dwudziestocentrymetrowy nóż szefa (Fiskars), a reszta ekipy kupiła "Cortex", "Wsiąść do pociągu" i szklane pojemniki do przechowywania boxów (różne są zboczenia, mi się marzy ceramiczna podstawka z napisem "prettty little things" na pierścionek i obrączkę, jak lepię pierogi, mąż mój bawi się w szefa kuchni).


Tak więc zanim moje plany na ten rok się spełnią, zanim przywitam gości w sukience ze ślicznym roślinnym motywem i dziewczęcym designem, zanim wyszczerzę się do zdjęcia pod nadmuchaną trójką i zerem, zanim z satysfakcją (w żółtej pelerynie i czerwonych kaloszach, choćby miało być 30 stopni) wbiję w ziemię symboliczną łopatę i zanim w skwarne przedpołudnie będę uważać, żeby nie spaść z hamaka, czytać piątą tego lata książkę podczas siorbania mrożonej kawy (może z nutą mięty?), miauczeć o nadmuchanie mi flaminga (ciekawe kto będzie miał czas na basen), muszę po prostu usiąść i odetchnąć.

Cieszyć się tym, że reklamują już żurek wielkanocny, choć wielkanocne święta niezupełnie mi leżą, zwłaszcza teraz, kiedy pod wielkim i chybotliwym znakiem zapytania leżą rodzinne spotkania. Kupić Lysol do prania i spray na odrosty na promocji. Pokazać mężowi, jak wygląda dwupak awokado hass, żeby następnym razem nie przyniósł mi zielonego bio. Mieć wymówkę, by siedzieć wieczorem w domu, pod dwustronnym kocem barankiem, z nową książką (z koncertu życzeń). I czuć tę radość, kiedy po powrocie do domu kupuję świeże pieczywo, warzywa, a potem odgrzewam sobie zupę i oglądam "Doktor Quinn". A jak potem zasiadam do laptopa, to z podwójną kawą i kotem, na wysokości moich oczu, najczęściej między storczykiem od "moich" klasowych dzieci, podręcznikami, a pojemnikiem na długopisy.

I że mąż będzie miał wolny weekend, choć za tydzień, nie od razu. Że mam w domu póki co trzy kwiatki, co jest swoistym rekordem. I że przeczytałam już tyle książek na czytniku, a coraz mniej czasu spędzam z telefonem w ręce. I aż zacieram ręce na nowe planszówki, a mąż na Dzień Kobiet kupił mi białe tulipany, miętową teczkę i 18 miętowych ołówków, choć zapierał się, że tyle dostałam na urodziny, więc nie będzie mnie tyle rozpuszczał.

***

Dziś na spacerze widziałam małe stadko przebiśniegów, ubrałam wreszcie swoją parkę (zmarzłam) i adisasy (do kostki), więc pełna optymizmu idę udekorować dom w pastelowe (90% miętowe) akcenty, a potem poczytam coś do poduszki ;)








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p