Przejdź do głównej zawartości

ruch to przywilej

Ruch to przywilej - przeczytałam kiedyś w jakimś poście odnośnie niepełnosprawności. I rzeczywiście. Nie zdajemy sobie sprawy, jak to dobrze, że możemy wstać, pobiec, poczuć, zrobić, dopóki tej możności nie utracimy. Nie doceniamy tej sprawności, bo wydaje nam się, że to normalne jak oddychanie. Ale nawet Harry Potter w ostatniej części... kurde, daj już temu Harremu spokój, M.


Wróciłam właśnie ze spaceru, gdzie nie było ani zimno, ani ciepło, a ja mam lekko świdrujący ból głowy i zastanawiam się, czy iść do wanny - mojego wyboru nr. 1 od równo (!) pół roku, czy pod prysznic - mojego pierwszego wyboru, jeśli w grę wchodzi ruch.

Ruch to przywilej.  Ruch to zdrowie. Ruch to aktywność fizyczna... A więc - ruch.

Pomińmy dzieciństwo - ono nie jest ważne, przynajmniej w tym aspekcie. Weźmy ostatnie dziesięć lat. To też niemało, biorąc pod uwagę moją metrykę ^^.  Dziesięć lat temu już chciałam pójść do Policji, więc zaczęłam bawić się w Chodakowską, pseudopływanie, bieganie, pachołki. Kupiłam nawet pierwsze różowe (shi*!) adidaski marki Adidas i dresiki z różowymi (Jesus!) paseczkami. Okres starania się do Policji, szkółki i Policji ogółem uważam za czas bardzo wybiegany i sprawny. Ten sam okres to okres, kiedy na wadze miałam 5 z przodu i choć za tą piątką nie było zbyt wiele, chciałam i nie mogłam z tej piątki zejść. To, że miałam takie pragnienie, dziś daje mojemu mężowi prawo do mówienia "Schudłaś samą podświadomością, bo tak bardzo tego chciałaś!", co jest równie logiczne jak upieranie się, że ktoś przytył od wąchania tortu. 

Cóż, kondycję, tak długo wyrabianą i pielęgnowaną, przyszło mi bardzo łatwo stracić. Najpierw zmiana pracy, utrata mięśni, przebranżowienie, a potem błogie słodkie lenistwo. Planowanie ślubiku, książeczki, kotki. I choć do sprawności nie raz planowałam wrócić, to - haha! Pięć lat temu dorobiłam się niedoczynności tarczycy i oprócz odlatujących w niebyt włosów, waga zaczęła pikować ostro w kierunku czwórki z przodu. Generalnie biorąc pod uwagę najwyższą wagę mięśniowo-policyjną nie schudłam aż tak dużo, parę kilo. Generalnie, jeśli się ma 155 cm, to widać każde kilo, uwierzcie mi.

Kiedyś byłam dużo bardziej zafiksowana na dietę i swoje ciało. Nawet pamiętam, że w teleturnieju wartości na jakichś zajęciach psychologii wykupiłam sobie "siłę" i "swoje ciało" (na to drugie jakoś w sumie chętnych nie było, pamiętam, że nie kosztowały mnie za dużo. Siłę sobie wywalczyłam. Siłą). To nie, że teraz mi nie zależy. Zależy. Ale jestem już starsza, powiedzmy, że mądrzejsza i jednak wygrywają inne wartości. Zdrowie na przykład. Ale ponieważ ta waga tak spadła - cóż może być wspanialszego niż szczupłość i brak potrzeby ograniczania się? Jedzenie słodyczy, jedzenie tego, na co się ma ochotę? Nie powiem, bo ja i tak podejmuję zdrowe wybory - te siedemnaście lat diety wegetariańskiej to nie tak dla mody (byłaby to doprawdy mocno przydługa moda), tylko po prostu, więc dla mnie naturalnym jest wybrać wyciskany sok niż Colę, choć zdarza mi się też pić Colę, czy zjeść fast food. Ale schudnięcie zaowocowało i po zmianie pracy zakiełkowała też myśl, że teraz nie muszę ćwiczyć. Nie muszę też nosić ciężkich butów w lecie tylko nosić najbardziej zwiewne i kolorowe sukienki, jakie oferuje sieciówka, nie muszę robić pompek ani biegać. Mogę spędzać wieczory z kocykiem i książką i powtórzyć to razy "każdy wieczór".

Ale ponieważ ruch to przywilej, szybko mi wyszło uszami. I kręgosłupem. Żołądkiem. Głową. Generalnie - wszystkimi porami i częściami ciała. 

Kondycję jest wyrobić łatwo. Ciężką pracą, systematycznością, regularnością. Zumbą z gorączką (Boże), bieganiem o szóstej rano (kurde, to naprawdę było tak wcześnie, czy sobie wkręcam?) w koszarach. Poniewieraniem się na macie z Chodakowską w domu i na matach z chłopakami w klinczach. Energią wystrzelającą z końców palców i kucykiem mokrym od potu tak, że na sali fitness wyglądał jak zraszacz, a ja jak pająk wspinałam się na zawieszone u sufitu kółka i podciągałam na nich, bo nigdy mi nie było dość. I ta natleniona hemoglobina dająca tak rewelacyjne wyniki, i te lśniące włosy...

Było.


Zaczęłam od spacerów. Spacery zaczęłam praktykować już dawno. Na pewno w covidzie. Bieg też popełniłam z raz. Dwa. Na rok. 

Ale teraz jestem już co rok zmuszona do zabiegów na kręgosłup. Ortopeda zaleca mi ruch. Każdą formę ruchu. Więc kupiłam miętowy rower i nie - nie stoi tylko w schowku pod schodami. Kiedy mam czas, kiedy jest pogoda - jeżdżę. I kondycji nie mam już aż takiej fatalnej. Pokonałam nawet górkę. No dobra - pół górki. Ale mój mąż poległ pod nią i twierdził, że wyprażyłam pod nią jak korek od szampana. Więc 1:0. Wróciłam do wmiarępowiedzmyżeregularnej zumby, ale też wstrzymywałam się w sezonie zimowo - chorobowym, bo nie chciałam się przeziębić (wolałam łapać wszystko od dzieci. Ha. Ha.). Wczoraj byłam biegać. Bo bardzo mi się chciało. I choć próbowałam się przekonać, że jednak nie, ostatecznie ochota wygrała i - och i ach - było cudownie, a wyrzut endorfin był potężny. Ochrzciłam też moją nową termoaktywną bluzkę i założyłam nieśmiertelną miętową biegówkę i dziurawe koszarowe buty do biegania.

Ale teraz się waham z tym bieganiem, bo lubię biegać, ale nie chcę schudnąć, tylko przytyć.

Boże, aż sama nie wierzę, że takie zdanie wypełzło spod moich zdradzieckich palców. I wcale nie wiem, czy aż tak bardzo i ile chcę przytyć. Bo nie ma już dla mnie cyfry - cyfry to cyfry, pod nimi kryją się mięśnie i samopoczucie. Nieważne, mogę nawet przybrać mało co, ale lepiej wyglądać, a najbardziej - lepiej się czuć. Choć jakby się uparł, to ja nie czuję się źle. I mogę nosić te wąskie spodnie Lee, w których gdybym przytyła, nie mogłabym pewnie oddychać ^^. Objadać się nie zamierzam, żałować sobie też nie, zamartwiać ani tyle. Lubię być taka szybka i zwinna - to z pewnością jest przywilej być taką mróweczką, ale jednak mróweczki są silne, więc tak zamykamy koło.

Nie wiem, ale mam wrażenie, że tak samo jak wcześniej nie mogłam zejść z piątki z przodu, tak samo teraz nie dobiję do - ilu? Ale co na pewno chcę to chcę znowu wrócić do tej kondychy. Nie wiem, gdzie dorwę drążek, ale nie chcę robić wiochy i zawisnąć na nim jak leniwiec, tylko podciągnąć się ładnie solidne kilka razy. Chcę biegać jak sarenka, a nie chodzić jak emerytka. 

I chociaż nie odgrzebię już tej kartki z napisem "siła" to chcę ją sobie wytatuować w głowie. Bo ona zawsze będzie mile widziana. Do wszystkiego.


Z policyjnych czasów została mi za to karteczka z kotkiem, która nieustannie wisi na tablicy korkowej.

"Kilka silnych cech, prostych zasad garść".

Nie wiem, skąd ją wzięłam, ale jest bardzo moja.

No i "Ruch to przywilej" ;). Niech też będzie mój ;).



https://hurtowniasportowa.net/blog/bieganie-c10/podstawowe-rodzaje-butow-do-biegania.-jakie-obuwie-biegowe-pasuje-do-ciebie-a331






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p