Przejdź do głównej zawartości

mrożona kawa

 - Może bym dzisiaj wypiła mrożoną kawę? - pomyślałam głośno, natchniona 21 stopniami ciepła, różową lekką parką, którą musiałam ubrać, bo nie zniosłam jeszcze ze strychu wiosennych kurtek i poświęconą zawartością koszyczka.

- Nie! To jeszcze nie pora (czyt. "Zaraz będziesz chora i będę miał do bawienia dorosłego bachora. A nie chcę!") - fuknął mój mąż.


Wczoraj byłam z koleżanką w pizzerii. Wiem, że to Wielki Piątek. Ale w Wielki Czwartek byłam na fitnessie. Dla zdrowia to robię. Dla karku. Dla kręgosłupa. Dla niedoczynnej tarczycy. Do pizzerii też musiałyśmy iść, bo wciąż mam lekką niedowagę i musiałam coś zjeść, a w domu nie miałam sałaty, pieczonego buraka i cząstek pomarańczy. No i przede wszystkim koleżanka nie mieszka tu na co dzień, więc łapiemy się jak przyjeżdża od święta i na Święta (choć w sumie widujemy się dość często).


Myślę, że mnie pokarało.


Dziś rano uszykowałam wdzięcznie koszyczek (ponieważ przeczytałam niedawno "Anię z Zielonego Wzgórza" i czytam świeżutko zakupioną "Anię z Avonlea" ), obracam się obecnie w innej materii - zieleni, brzóz i jazdy bryczką. Miałam ochotę umaić koszyk bukszpanem i forsycją, choć to nie maj, ani nawet nie kwiecień, a pogoda całkiem kwietniowa... Ale nie miałam, więc dałam szczypiorek. Zwiędł mi po drodze. Byłam w Kościele, było bardzo miło (i chłodno, więc przestałam żałować, że ja dalej botki i bluza pod parką. Wczoraj miałam kozaki). Potem ogarnęłam ostatnie zakupy i jak ta ostatnia sierota zapomniałam kupić mężowi kabanosy. Trudno, musi przeżyć. Dam mu trochę glazurowanej marchewki ;).

Mąż ogarniał dom, więc najpierw zjadłam deserek chia (popełniam dość często ostatnio) z wiśniowym smoothie i czekoladową posypką i zrobiłam kawę. Normalną. Dość szybko wzięłam się też za obiad - gryczane pulpety z zieloną soczewicą (do wczorajszego sosu pieczarkowego i wiosennej sałatki z rzodkiewką pycha), a zaraz potem za cytrynowe (banalne!) muffinki. Pulpety trochę przesoliłam, jak mam w zwyczaju, a narobiłam ich jak dla pułku wojska, bo jak zwykle te dziadowskie przepisy! Jak robię sama i improwizuję, jest o niebo lepiej! Ale nawet mąż dostał pulpeta i mu smakowało, więc ok.

Muffinki mnie pokonały 1:0. 

Oprócz tego, że j***** separator do jajek z TEMU był za mały, by go oprzeć o miskę i brakło mi rąk, więc wołałam męża. Oprócz tego, że j***** separator wpuścił mi do białek trochę niecierpliwego żółtka, że do skórki z cytryny dostały się jakieś maleńkie błękitne g**** i musiałam parzyć i trzeć nową cytrynę (dobrze, że miałam więcej) i że mimo akcji ratowniczej, piana z białek (no pewnie!) na początku nie chciała się ubić, pomimo, że bur**l miałam w kuchni wyśmienity, a zmęczona byłam jakbym robiła trzy godziny (w sumie tyle to trwało, zwłaszcza że produkcja brudnych garów rosła). Potem rozlałam masę do papilotek, wahając się nawet ile wlać, ALE W PRZEPISIE NIE NAPISALI, ŻE MA BYĆ MNIEJ (i choć przez chwilę o tym pomyślałam), TO JEDNAK NIE KAZALI WLAĆ MNIEJ, A MASY BYŁO IDEALNIE NA 12 MUFFINKÓW! I wcale nie krzyczę. Nie. Rąk mi znowu brakło, telefon był prawie rozładowany, piekarnik pipczał "Jestem rozgrzany. Jestem rozgrzany", a mąż puścił głośniej mecz, żeby nie słyszeć, jak go będę wołać.

No i wlałam prawie do pełna tych babeczek. A już na pewno więcej niż pół. Zapakowałam je do pieca, zakasałam rękawy i zaczęłam się przebijać przez te ściany, mury, stosy naczyń, misek, trzepaczek, ubijaczek i badziewnych separatorów. 

Jak zobaczyłam, to się wyprawia w piekarniku, prawie mi blachy po wegetariańskich pulpetach z ręki wypadły.

- Mati, muffinki mi rzygają w piekarniku!

- Co robią?

- No popatrz sam.


Muffinki zaczęły rosnąć, na samej górze im się utworzył kraterek, rozdziawiający się jak na erupcję wulkanu i wylewały z siebie płynną, jasnożółtą (taki właśnie mam marker, mój ulubiony kolor do notatek) masę. I to seryjnie - jedna po drugiej. Kilka się oparło i nie wyrzygiwało masy. Moja krew.

- Nie no. Nie wierzę - warknęłam. 

Mąż mój trochę łapał uciekające muffinki, ale po chwili prawie wszystkie wszystkie zaczęły wypluwać z siebie pastelową masę, więc daliśmy spokój.



Obiad był za******, naprawdę. Pulpety trochę jak jakieś zraziki, zwłaszcza z sosem. M. miał wersję deluxe - z kopytkami (raz na czas robię mu obiad ;)).

Muffinki wyrosły ładne i złote. Polane lukrem i ozdobione wielkanocnymi wykałaczkami z zajączkiem albo pisanką wyglądają cudnie. Nikt by nie powiedział, ile problemów wychowawczych nam sprawiły.

Kawę piłam zimną (i to przed piątą!). To prawie jak mrożona. 

Ledwo usiadłam, wycałowałam się z Rubusią na leżance wśród podusi różnej maści i kształtów, przypomniałam sobie, że muszę iść robić twarożek z rzodkiewką, bo obiecałam mężowi - ba! - sama mu go wciskałam do pracy, bo jestem teraz super gosporadna wifey i skoro mam zaczęty twaróg i śmietanę plus dwa pęczki rzodkiewki i omdlały szczypiorek, nie będę marnować żywności (skoro jest tak drogo). To bardzo dobra cecha u żon, prawda? Zwłaszcza takich jak ja, które lubią przesrywać ciężko zarobione pieniądze na serwetki i świąteczne dekoracje w Pepco.


I tak, zamiast robić coś pożytecznego - czytać książkę. Te milion książek! Zamiast niańczyć bąbelki w wannie. Albo te swoje kosmate, domowe bąbelki, ja spędziłam pół dnia na pichceniu, a generalnie nie jestem taka. Gardziłabym sobą, gdybym upiekła trzy rodzaje mazurków i pięć serników (ten sam Bóg, wobec którego zgrzeszyłam, uchował mnie przed kupieniem brzoskwiń w puszcze i twarogu sernikowego. Boże, jak dobrze, że się nie brałam za sernik), robiła codziennie pieczeń i tłukła ziemniaki, bo ja jestem singielką. Singielką z mężem. Ja w samym centrum świąt wychodzę (zawsze) z koleżanką i siedzimy do zamknięcia (ale nas muszą kochać, Jesus). Ja nie piję co piątek winka, bo nie lubię, ale ja piję co piątek herbatkę ziołową, machając nóżką. Ja śpię do oporu i o męża dbam inaczej niż mięsem (a jeśli kiedyś mnie zdradzi to w ten sposób, że pójdzie do obcej baby, która mu będzie tłukła i smażyła kotlety - mam tę wizję, widzę ją tak dokładnie, jak kolor jej fartuszka ;D). A tu, z nieprzymuszonej woli, zamiast chłonąć słowo, to wzięłam się za muffinki. 

Zasadniczy błąd taktyczny.



Dobra, idę kroić rzodkiewki. Może Pani Domu ze mnie słaba, ale ekonomicznie musi być.


Hah, jednak jestem jeszcze w formie! Oddelegowałam męża z kanapkami (bez twarożku). Zostałam zwolniona z tego obowiązku, bo pisząc, nie kontrolowałam czasu i czas na robienie twarożku minąąąął.

Miałam dziś robić Killera (Chodakowkiej), ale ooo, na pewno nie! Będę jeść jasne winogrona i musowo opiekować się bąbelkami w wannie... ^^






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b