Przejdź do głównej zawartości

Piegi na nosie

Właśnie zhańbiłam koniec wakacji, czytając romansidło. 

Czułam, że tak będzie, bo zamiast w dwa dni, brnęłam przez książkę chyba tydzień, ale mimo to dałam jej szanse. 

To był błąd. Porażka i beznadzieja.

Czyli dla mnie opcja nadal jedna: albo trupy albo coś, co już znam. Dlatego po dwunastu książkach Nesbo i romantycznym gniocie przeczytałam jedną książkę rodem z Włoch, a teraz czytam drugą o mniej więcej tej samej tematyce.

Strony tych książek są żółte, już kiedyś przewracały je moje palce, a opisów potraw jest w nich tyle, że z pustym brzuchem do nich nie siadam. Proste pasty, karczochy, owoce napompowane słońcem i przetwory. No, po prostu ślinka nie tyle cieknie, co tworzy już kałużę.


Jedzenie.

Chyba na to, że możemy zjeść to, co chcemy, nie zwracamy zwykle zbytniej uwagi - dopóki na coś nie zachorujemy i dopóki nam się czegoś nie zabroni.

Zbyt wiele sobie zresztą rzeczy odmawiamy, zbyt wiele potem okraszamy wyrzutami sumienia już po zjedzeniu. No i nie doceniamy potęgi kaszy albo pestek ;).

Większość wakacji spędziłam na diecie lekkostrawnej, niskobłonnikowej i bezpestkowej i Bóg mi świadkiem, że skoro tylko nie mogłam ich jeść, non stop myślałam o pestkach!

O chlebie z ziarnami, o malinach, truskawkach i kiwi.

Kiedy życie kończy się na ziemniakach, ryżu (a potem nawet i nie), dyni i marchewce, świat robi się naprawdę nudny i trzeba wiele trudu i zagryzania (już bez aparatu) zębów, żeby nie rzucić się na owoce sezonowe albo ciemne pieczywo.

No bo właśnie. To, że mi się chciało pizzy z wysokimi brzegami i ciągnącą się mozzarellą, świeżej sałatki włoskiej albo pierogów z kapustą i grzybami - można zrozumieć. Ale ja zabiłabym też za ciemny chleb kwaśny od zakwasu, kaszę gryczaną czy kotlety z soczewicy z rumianą od patelni panierką. Chciało mi się uszek z pieczarkami i barszczu. Tostów z serem. Naleśników ze szpinakiem. Przeminęła pora na rabarbar; nie zjadłam swojego ulubionego ciasta z bezą. Przeminęły truskawki. Przeminęły brzoskwinie. Ale teraz codziennie zbieram swoje skromne malinki z ogródka, wczoraj zrobiłam sok śliwkowy, a dziś kupiłam sobie jeżyny ^^.

I najbardziej, ale to NAJ bardziej, brakowały mi kawy.

Kaaawyyy, która jest dla mnie codziennością, a na wakacjach must havem w postaci mrożonej frappe. Ja robię swoją w blenderku do smoothie, na mleku owsianym (barista), na ogół mocną i bez cukru (choć czasem, jak chcę ją w formie deserowej to słodzę). Przez całe lato nie mogłam pić kawy i to był dramat. Zwłaszcza, że codziennie był upał, były i noce tropikalne.


Lato zaczęło się dla mnie pod koniec lata, po 20tym, kiedy na pokolonoskopijne śniadanie zjadłam hummus i suszone pomidory. Kiedy zjadłam pierwszy fajny obiad. Pierwszego sernika z owocami. Same owoce. Pierwsze pierogi z pieca w restauracji. Lody pistacjowe. No i gdy wypiłam pierwszą mrożoną kawę ;) Na szczęście i całe lato, i sierpień, i oby wrzesień też - były upalne. Więc nadrabiam miną. I kawą. Owsianą, kokosową. Gorzką. I mocną. Ciastka też już jakieś wleciały; choć wiem, że jelita nieszczególnie lubią biały cukier. Ale masę trzeba nadrobić, a masę nadrobić nie jest łatwo. Ale nie wiem, może jak się rozpuszczę jak dziadowski bicz i zacznę jeździć po tych restauracjach, których mam już przygotowaną listę wraz z aktualnym menu i pakować żarcie na wynos, to może ten stan rzeczy się zmieni ;). To nic, że wakacje się skończyły i trzeba wracać do pracy. Ja chcę zamknąć parszywe lato, ryżową zupę i siedzenie w domu jak w więzieniu, z klawiszem - chorobą i karą - polekowymi mdłościami. Chcę zacząć nowy rozdział. Z porannym wstawaniem, prostowaniem włosów, notowaniem w miętowym organizerze. Pracą, jedzeniem, życiem.

Jak na razie z wagi lekkiej, sfrunęłam do wagi piórkowej. Udaję rusałkę, która porusza się zwiewnie, bo ma na sobie pudrowy róż w formie sukienki; wcale nie że to te (różowe!) wenflony i leki wyssały ze mnie wagę. Póki co upał i tak zachęca do luźnych sukienek i lekkich kreacji, złota opalenizna trochę pomaga nie wyglądać jakbym chorowała przez dwa miesiące. Przez chorobę i podczas oczyszczania się do kolono miałam zakaz ważenia się, teraz nie mam już takiego rygoru, więc się oczywiście ważę ^^. Na razie szału nie ma, chyba ciało się przyzwyczaiło; nie miało wyjścia. Dopóki mogę wszystko jeść, nie martwię się aż tak, polewam wszystko oliwą i wolnym czasie jem łyżeczką masło orzechowe. Zawsze w odwodzie mam wizytę u dietetyka ^^. Z jednej strony to trochę wyzwalające - jeść, co się chce, ile chce, planować wyjazdy, żeby kupić sobie obiad w restauracji, chcieć przytyć. Tyle, że w sumie ja już wcześniej za radą dietetyka miałam przytyć 2-3 kilo, więc eee...

Ponoć nie powinno się chcieć przytyć, bo to się źle kończy. Marzeniem, żeby schudnąć ;) Tak słyszałam. Słyszałam też, że źle wyglądam, że dobrze wyglądam, że wcale nie wyglądam i nic nie słyszałam na temat swojego wyglądu też ;). Jak widać moja chudość czy grubość wcale nie jest problemem współczesnego świata ani jednym z cudów mojego miasteczka ;). Więc na razie szykuję białą zwiewną sukienkę na jutro, do śniadaniówki upycham twarożek i jeżyny, na środę w menu ma zamiar u mnie gościć pizza z rukolą (prosto od Xavito), a w niedzielę jeszcze się pomyśli ;). 

Odkąd jem pestki i piję kawę, codziennie wychodzę przed dom z kotami i filiżanką w miętowe kropki, kąpiąc się w słonku - ale jeszcze nie wyhodowałam żadnego piega na nosie. 

Drzewa zaczęły mi się cudnie zmieniać za domem, wieczory są już chłodniejsze, a dni krótsze, więc myślę, że jesień będzie moją przyjaciółką. A przyjaciółmi pomidory. Cukinie. I jabłka. Placek ze śliwkami. I kawa. Także już wiadomo, co będzie następne na wish liście.

(Ekspres ;))).

Lecę. Właśnie mój kot pierworodny zaniósł na dół w zębach upolowanego fioletowego kwiatka storczyka z łazienki, więc idę prowadzić śledztwo z perspektywy wanny ;).

Salut !






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n