Mój mąż nie pije kawy. I nigdy nie miał w mieszkaniu kawy.
Co jest dość zabawne, bo kiedy pierwszy raz zapraszał mnie na randkę, zaprosił mnie do siebie. Na kawę.
Chociaż raz - ja nie uważałam tego za randkę, dwa - brzmiało to raczej "Szkoda, że nie ma Cię w Warszawie, bo zaprosiłbym Cię na kawę". W Warszawie mnie nie było, bo byłam wtedy w Gdańsku - z Warszawy miałam blisko; a tak w ogóle to żeby być bardziej precyzyjnym - działo się to w Piasecznie.
...
Mąż nie pije kawy. I nie miał kawy - dopóki nie zaczęłam u niego pomieszkiwać. Wówczas zaczął kupować mi taką przedmałżeńską, przekupną. Drogą. Dobrą. Jak otwierałam termos w busie, wszystkie granatowe mundury się do mnie odwracały.
Ale wtedy kupował mi też miętowe poduszki, termoforki i gwiazdki z nieba. I nie mówił z sarkazmem, że moje ulubione słowo to "kupować".
Wtedy, gdybym wyraziła takie życzenie, kupiłby mi pewnie i sam ekspres, ale nie kota. A teraz proszę, jaka szczęśliwa z nas rodzinka 2+2.
Mój mąż nie pije kawy. Ale mój ekspres, którego jeszcze nie mam, już w kuchni ustawia!
Już będzie mi mówił, że nie tu, tylko tam. Bo tam będzie się lepiej prezentował... ^^
Ale to dobrze. Jeszcze niedawno zgrzytał zębami na słowo "ekspres" - po co to komu, na co? Nie lepiej PS 5 PRO?
Jeden wypad do Rzeszowa i zakupy tylko w jednym sklepie (szary golfik, dobry skład), kawa w Starbucksie i wycieczka po sklepie z AGD, a już uznał że:
1. Chyba nawet dobra ta ciecz z kofeiną (a piliśmy na mleku roślinnym. Nie alpro. Bez rewelacji, ale nie wprowadzałam go z błędu, że nasza będzie lepsza).
2. On chyba jednak nauczy się pić kawę, skoro ekspres jest taki drogi.
Większość rzeczy w domu jest tak, jak zaplanowałam. I miejsce na ekspres też zaplanowane było. Ale potem na jego miejsce wskoczyła wyciskarka wolnoobrotowa, kupiona w lecie na zdrowie. Siłą rzeczy uznałam więc, że ekspres schowa się w kącie koło lodówki.
Zaprezentowałam więc mężowi pomysł. I właśnie wtedy stwierdził, że on widział go jednak w ładnie prezentującym się miejscu.
- Tu, tu, tak na miejscu honorowym. Ładnie się będzie prezentował. Tu wiszą Twoje kubeczki (pastelowe i biały z napisem Home; a mam już przygotowane świąteczne wersję i biały z napisem "Baby it's cold outside" ❤️) i witrynka ze szkłem i jeszcze większą ilością kubków.
Nie odezwałam się, bo zwykle tego nie robię kiedy mówi coś, co jest po mojej myśli. Na przykład rzucam hasło o kupieniu czegoś dla kotów i on od razu jest na nie. Nie trzeba, nie ma kasy, one i tak nie będą w tym leżeć, nie. Więc odczekuję jakiś czas i znowu rzucam hasło, a on mówi "Nie kupujemy tego, tylko takie" albo "Ale to dopiero w przyszłym miesiącu, tak?" I ja magicznie zapominam mu przypomnieć, że tego nie chciał. Robię niewinną minkę i mówię "Pewnie, kupimy to w przyszłym miesiącu". Więc teraz też grzecznie przytaknęłam.
Także zaczęłam już robić miejsce. Wyciskarkę schowałam koło lodówki. Kocie miski, które ze zmywarki trafiały na blaty i nigdy nie nabrały odpowiednio dużo mocy urzędowej by zostać schowane do kociej szafki, nagle są w szafce. Miska z owocami sama się przesunęła maksymalnie na bok.
- Czy Ty się na coś szykujesz? - Spytał M. po powrocie z pracy, kiedy zastał pusty blat.
No ba.
Ekspresu nie ma, ale mam już szafkę specjalne na kawę, a w niej - no cóż. Kawa. Kilka opakowań kawy. Duże, małe. Złote. Mielone.
Szklanki termiczne też już mam. Wyprawka jak na noworodka. Ja jestem z tych, którzy się lubią przygotować. Jedna szklanka to ma nawet świąteczne wzorki.
Mąż nie pije kawy, ale wie że chyba się nauczy. Zwłaszcza za taką cenę. Ale wymarzyłam sobie Elette Explore, która robi kawy mrożone i cold brew. Cold brew nigdy nie piłam. Mogłam w Starbucksie, ale ponieważ byłam wtedy świeżo po wizycie u immunologa - nie odważyłam się. Ale od kwietnia do września ja składam się z kawy na zimno z kostkami lodu. Nie jestem team "tylko gorąca, zawsze", przeciwnie. I lubię kawowe wariacje, pod warunkiem że nie ma w nich cukru czy bitej śmietany. Ble.
Oczywiście najbardziej kocham flat white i flat white ma w ofercie moja wymarzona Eletta w wersji ciepłej i mrożonej. Piłam oba warianty u cioci. Ale ona chyba nie ma takiego pierd... na Elettę. Możliwe, bo to ja jestem z tych, co się zapalają i napalają. Ja wiem czego chcę, jasno określam swoje cele, dążę do nich prosto, dość szybko i pewnie. Rzadko zbaczam z obranego kursu. A po jednym odhaczonym na liście mam trzy kolejne.
Ale odpuściłam sobie. Naprawdę, teraz zmieniłam swój styl życia tak, jak obiecałam sobie w szpitalu. Mniej pracy, mniej stresów, mniej pośpiechu. Czasem spacer. Książka w fotelu. Nawet jakieś leżenie z mruczącym kotkiem i nie patrzenie na zegarek. Kawa nie z ekspresu.
Fundusze na cel kawowy zostały już odłożone. Ale teraz odezwał się we mnie Janusz - bo każdy ma chyba takiego Janusza w głowie. Przyszło mi do głowy, że cztery koła to jednak trochę dużo. Tyle było zbierania, wyrzeczeń, omijania Pepco szerokim łukiem. Brania jednej paczuszki malin zamiast dwóch. I tak sobie pomyślałam - poczekam. Na przeceny, na Black weeki. Chyba, że mnie przyciśnie. Obudzę się rano, zobaczę ciemność za oknem, wstanę lewą nogą i ubiorę nie te skarpetki, co lubię.
Pomyślę "Fuck it, to już ta pora". Zamówię, pojadę i kupię. A on wymruczy do mnie cicho "Twoja flat white jest już gotowa. Smacznego!" ;).
Komentarze
Prześlij komentarz