True story ;]

Niełuszczone ziarno lnu.
Jak niewinnie brzmią te słowa dla nieuświadomionego przeciętniaka.
Jak dodające otuchy jest słowo: "odtłuszczone".
Jak miło brzmią zapewnienia, że dzięki swemu powlekającemu działaniu niełuszczone odtłuszczone ziarno lnu to lekarstwo na wszystko.
Przez zaparcia po refluksy.
Cudowne.
Wspaniałe.
Magiczne.
Niełuszczone, odtłuszczone siemię lniane...
Potocznie zwane - glutem.


Siedzę na łóżku.
Laptop szemrze, kotka mruczy.
Laptop bezwładnie poddaje się naciskowi moich palców, wyklepując co chcę, kotka chętnie wciska mi przyciski na klawiaturze, chcąc mi pomóc albo wietrząc w pisaniu dobrą zabawę.

Gdybym miała opisać ten weekend jednym słowem, brzmiałoby ono tak: nieprzewidywalny.
Nie przewidziałam, że po piątkowych korepetycjach będę tak wypompowana, że walnę się na łóżko po piątej, hibernując przez godzinkę.
Nie przewidziałam, że przez tę drzemeczkę nie będę mogła zmrużyć oka w nocy.
Nie przewidziałam, że w sobotę pojadę z rodzicami do znajomych na imieniny i że będzie tam dziecko, które dzień wcześniej wyszło ze szpitala, w którym było z powodu zapalenia krtani.
Nie przewidziałam, że impreza dorosłych, statecznych ludzi będzie wyglądała jak jedno wielkie szaleństwo (z próbami rozbierania się, dyskusjami o męskich stringach i obrzezaniu i oglądaniem spektaklu pt. "Pięciosekundowe ściąganie stanika przez panią 50+").
Nie przewidziałam, że nawet po winie będę najcichszą i najgrzeczniejszą osobą z tego rozkręconego towarzystwa.
Nie przewidziałam, że otwarte okna podczas imprezy, na której od śmiania się boli szczęka, brzuch i gardło spowodują coś więcej niż ból szczęki, ból gardła i ból brzucha.
Nie przewidziałam, że zamiast słodko ululać się słodko do snu po procentach, jak zwykle dzieje się w sporadycznych sytuacjach spożywania owych procentów - ja będę się tłukła po łóżku do nocy.
Nie przewidziałam, że rano obudzę się połamana, owiana, półprzytomna.
Nie przewidziałam, że poranek spędzę oglądając "Twistera" z rodzinką, skłamię babci, mówiąc pewnym głosem, że byłam w kościele na rano, a potem objem ciocię z ziemniaków z koperkiem i surówką, zachwycając się ich smakiem, jakbym nigdy nie jadła ziemniaków z surówką...
Nie przewidziałam, że popołudnie minie mi na pisaniu, czytaniu, łataniu tego co napisałam dawno i niedawno i spacerze z psem w chustce w jaskółki i kapturze naciągniętym mocno na czoło.
Nie przewidziałam, że mój wieczór upłynie na akcji pt: "Rzygający bratanek mojego kolegi" (*który był zachwycony, że jestem przy nim, głaszczę go po głowie i czytam "Małą Syrenkę", i patrząc na mnie rozanielonym spojrzeniem pytał czy przy następnym "rzygu" wspólnie będziemy trzymać miskę, do której zwraca).
Nie przewidziałam, że chociaż dzielnie zachowam zimną krew (obserwowanie osób pozbywających się treści żołądkowej nie jest moim ulubionym zajęciem i mogę je porównać jedynie do obserwowania pająków wielkości talerzy obiadowych kołyszących się miarowym ruchem nad moją głową), dzielnie spędzę wieczór u znajomych, oglądając z nimi fascynujący program o wątpliwym dla mnie działaniu rozrywkowym ("Rolnik szuka żony") i udając, że nie irytują mnie osoby wyciągające mnie z domu tylko po to, żebym obejrzała laski łaszące się do czerwonolicych blondasów, kiedy oni przez dwie godziny bawią się telefonem. Jedynym plusem była dwugodzinna rozmowa ze znajomymi oglądający program o wątpliwym działaniu rozrywkowym, chociaż...
Nie przewidziałam, że uczucie łaskotania i smyrania po gardle (szczególnie po dwógodzinnych debatach o letnich obozach survivalowych) zaowocują jednak chrypką i nie przewidziałam, że przed jedenastą w nocy zejdę do kuchni, żeby desperacko ratować swoją krtań, która i bez chrypki jest mocno nadwyrężana prowadzeniem 45-minutowych mono i dialogów z małoletnimi z I d.

Cóż za skrajne poświęcenie.
Cóż za desperacja.
Cóż za przedsięwzięcie, żeby nocną porą zdecydować się na taki szaleńczy krok wypicia gluta...

O ile w swoich szafkach pełnych suszonej żurawiny, mleka sojowego, płatków drożdżowych, migdałów i płatków o wyglądzie karmy dla królika NIGDY nie mogę znaleźć tego, co aktualnie chcę (wyszło, zepsuło się, zostało zaatakowane przez mole) o tyle siemię znalazłam bezbłędnie.
Nierozpakowane, nienaruszone, niewinne.
"Dwie do trzech łyżeczek" - przeczytałam i hojnie sypnęłam sobie trzy.
Zalałam proszek wodą, zamieszałam, uważając, żeby łyżeczka nie ugrzęzła mi w glucie.
Powąchałam.
Przełknęłam ślinę.
Wyciągnęłam (nie bez trudu) łyżeczkę z kubka.
Udało mi się przełknąć jakieś pięć łyżeczek, zanim poczułam, że ta cudownie powlekająca maź o kolorze kupki noworodka, konsystencji smarków kota i zapachu zjełczałego masła chce cudownie powlec moją krtań, wydostając się z moich ust pod ciśnieniem gejzeru wodnego...
Wtedy doszłam do wniosku, że po atrakcjach oglądania pawiującego dziecka mam wszelkie możliwe powody, żeby pójść w jego ślady, więc lepiej będzie wylać odłuszczone, niełuszczone do kibla, porozkoszować się miętową pastą, nowymi nićmi dentystycznymi i niebiańskim smakiem Listerinu zero, a potem z ulgą położyć się do łóżka i mieć nadzieję, że dzielne wypicie pięciu łyżeczek siemienia przyniesie pożądany efekt i magicznie powlecze moją krtań do tego stopnia, że jutro rano wydobędę z siebie coś więcej niż żabi skrzek.

Koniec true... znaczy się - glut story...

http://szalona18.pinger.pl/


Komentarze