pierwszy dzień praży

Pierwszy dzień praży, więc po wejściu do auta już mam ból głowy. Ale nic nie szkodzi. Niech praży mocniej.

Opuściłam się w pisaniu, bo wyciskam każdą chwilę, każdy dzień, każde słoneczne popołudnie. Mało siedzę w domu, farbki i włoski nie ruszone (zresztą, co otworzę zeszyt, przychodzi Rubka i kładzie się na zeszycie, żeby ją miziać), "Kotełki" nie otwarte. Włoski w sensie język, moje włosy są kerastasowane i owijane w jedwab na co dzień.

Czytam na huśtawce, spaceruję po dwa razy dziennie, robię patrol okolicy rowerem. Ale wieczorami siedzę w wannie; wieczory chłodne. Opalam się na paletach, na krawężniku, na fotelu, którego poduszka bardzo szybko się nagrzewa. A w sumie to nie wiem czy ja się opalam. Ja też się nagrzewam. Magazynuje to ciepło w komórkach ciała, w wiecznie zimnych stopach, w zimno niebieskich oczach.

Biegam, naprawdę biegam, a czasami tylko trochę. Ale biegam. Dużo, często, nie jakoś bardzo długo; zakwasy w łydkach były. Szok. Biegam dla biegania, a nie po warzywniakach albo załatwieniach, chociaż też. I przeważnie zapominam ubrać nowe buty kupione do biegania.

Piję kawę, dużo kawy, mocną kawę, dość zimną, ale nie bardzo. Mózgu mi nie mrozi, choć może trochę powinno. 

Jem maliny, zrywam fasolkę, cukinię, buraki. Malin nie zrywam, maliny kupuję w Netto. 

Czytam, czytam książki, czytam serie, czytam anglojęzycznego Pottera albo i nie czytam. 

Śpię długo, chociaż krócej niż dawniej. Często wstaje rano. To też duża zmiana. Jednak lepiej efektywniej wykorzystywać dzień. Ale jestem prawie zawsze wyspana. 

Byłam cztery dni na Węgrzech (bardziej niż fajnie, choć automat z napojami i mech na dachu wyglądają dla mnie jak "The last of us III"), czekają mnie dwa dni w Krakowie. Nie, nie będę w galerii outletowej. 

Dołączyłam do psiej sekty. Spaceruję z psem, poznaję ludzi z psami, znam imiona psów z wioski.


Od jutra ponoć mają być upały; wszyscy mówią, że są upały, ale oni chyba nie wiem, nie mają w domu termometrów. Ciepłych nocy bylo może ze trzy, upalnych dni tak samo, a ja czasami dostaję alerty z ostrzeżeniem przed wysoką temperaturą - nie wiem na co, po co. Nawet jak jest niby upał, to temperatura nie przekroczy dwójki z przodu, a że wieje wiatr, to ja dalej nie powiem:" O, kurde, upał", bo dla mnie to nie upał i kropka.


Rano idę po rosie na huśtawkę i nie przeszkadza mi pajęczyna, o ile jest z boku huśtawki, nawet jeśli nie lubię pajęczyn, po południu nie pracuje,  wieczorem truchtam, dzięki czemu lepiej śpię, bo padam. Chyba mogłabym tak na stałe, ale w sumie poduszki "Hello autumn" i świeczki z muchomorami (pachnące tak intensywnie, że trzeba je wynosić do kotłowni) też są spoko.


Jak zawsze w sierpniu - do grudnia tylko cztery miesiące. 


Trochę przetrzepuję szmateksy, trochę Zalanda, a trochę nic, bo i bez tego szafa pęka w szwach.


Generalnie to moje najbardziej towarzyskie i aktywne wakacje ever i musiałabym sobie zrobić listę spotkań, telefonów, nowych znajomych i rodzinnych kontaktów, żeby to wszystko spamiętać.


Ostatnio lubię fiolet, szczególnie na sukienkach, lubię żółć, ale tę z palety Pantone, nie z żołądka nieznanej etiologii, ale niet! To lato to jest złoto, jest zdrowe, cudowne, wolne; nie było tematu.

I całkiem możliwe, że jest to lato z najbardziej opalonymi na brąz nogami, choć nie było ani domowego basenu ani flaminga, ani lamy, którą mam w zastępstwie, bo flaming zajmuje za dużo miejsca w basenie, dominując go w dodatku swoim różem.

















































































Komentarze