myślałam

Myślałam, myślałam i wymyśliłam.


W związek wchodziłam jeszcze trochę cyniczna wobec miłości, dość nieufna w stosunku do mężczyzn i bardzo niechętna do służalczego patriarchatu małżeństwa.

Z książek wyniosłam wiedzę że najbardziej rani się tych, których się kocha, a najszybsza droga do serca mężczyzny polega na wbiciu noża w jego klatkę piersiową. Ale jest to karalne.

Zostawiłam więc sobie furtkę umysłowego bezpieczeństwa. Na ewentualną zdradę, przemoc albo brak zgodności co do oczekiwań od przyszłości. Na to, że coś może nie wyjść i że się rozstaniemy. Bo nie jestem już tak naiwna, by uważać że long after forever.

Wiedziałam, że było to może dość dziwne, za to pragmatyczne i bezpieczne. 


Zawsze myślałam, że gdyby nam coś nie wyszło, wyprowadzę się z domu i zamieszkam - tak jak miało być wcześniej - w małym domku. Będę prowadzić normalne życie. Jeść sałatę, uczyć dzieci, chować koty.

Maj wyprowadził mnie z tego przekonania. Maj, który był zimny, maj który załatwił moje zatoki, maj, w którym ubrałam pomarańczową kurtkę, kupioną na zimowej wyprzedaży (tak; chciałam ją nosić zimą).

Po tym maju uznałam, że gdyby coś nie pykło, rzucę wszystko i wyjadę do Włoch. Rzucę wszystko - ale dopiero jak ogarną się sprawy rozwodowe, a ja dzięki swojemu pracoholizmowi odłożę dużo kasy i wyjadę, bo nie będę brać kotów do samolotu.


Kiedy wszystko się uprawomocniło, a ja miałam układaną sumkę, zaczęłam pakować to, co mogłam zmieścić do pięćsetki. Bo to przecież logiczne, że zabiorę auto do krajanów i będę nim śmigać wąskimi włoskimi dróżkami.

Koty zaplanowałam spakować do jednego kufra, z szelkami na plecach, by podczas postoju mogły pochodzić na smyczy. Wymyśliłam, żeby przewieźć je na przednim siedzeniu. Chciałam nafaszerować je też preparatami z mlekiem matki - dla spokoju, spakować mini przenośną kuwetę i żarcie. 

Tylne siedzenia rozłożyłam.

Rozpoczęłam pakowanie. Do miętowej walizki wsadziłam tylko najlepsze ubrania - dużo sukienek, dopasowane dżinsy (to nic, że wraca moda na szerokie. Ja mam tyle markowych rurek, że nie poddam się tej presji. Poza tym w bardzo szerokich źle wyglądam), bawełniane i kaszmirowe swetry, nowe sandały. Do kartonu ułożyłam najważniejsze książki. Na pewno nową starą serię Pottera, anglojęzycznego Pottera, bo zajmie na dłużej (choć po majowych konwersacjach z rodziną z Teksasu to tempo mi się zwiększyło), trochę kryminałów.

Parę notatników, dobrej jakości francuskich (ups) kosmetyków, suszarkę i Lumeę.

Poduszkę ortopedyczną, jedwabną poszewkę i legowiska dla kotów. Drapak dostaną nowy, włoski. 

I ekspres. Sokowirówkę mogę sobie dosłać, pomarańcze będę jeść z drzewa, ale umrę bez porannego cortado, popołudniowego flat white i ratunkowego espresso macchiato.


Plan i założenie było takie, że w dzień będziemy jechać, na noc zostawać w hotelu. Pewnie będzie to trochę męczące, ale chociaż koty nie zamarzną w luku bagażowym i nie zostaną porzucone przez matkę. W sensie - zastępcza, ludzką matkę, bo innej nie mają. Prawdziwej je porwałam. No, ale będą ze mną, a przecież to najbardziej lubią.

Na pewno nie wezmę czystych palet, farb, pierdyliona kredek. O, biżuterię też wezmę. Jest mała, malutka. Ja noszę kolczyki w wersji mini, jak dla małej dziewczynki. A w razie czego się przetopi i będzie na chleb. Ciabattę.

Koty były już spakowane, miauczały rozdzierająco, jak wtedy kiedy braliśmy je do naszego wspólnego domu. Niesiona wspomnieniami zerwałam jeszcze z korkowej tablicy kartkę z Temu, którą - jak Jaś fasola - sama sobie kupiłam "forever home", postanawiając wyłożyć nią dno podróżnej kuwety.

Przeszłam się po domu, żeby zobaczyć co jeszcze mogę zabrać, zawinełam po drodze beżowy pled z frędzlami, na które zawsze narzekał mąż (już nie będzie) i w pralni zobaczyłam suszarkę bębnową, która od grudnia ratuje mi życie, sprawia, że moje obowiązki zostały zredukowane w zasadzie do sobotnich porządków i codziennego wegetariańskiego gotowania dla samej się i znacznie poprawiły standard mojego życia.

Suszarki do fiata nie zmieszczę, a nie wyobrażam sobie powrotu do sznurków i spinaczy, nawet jeśli miałabym to pranie suszyć na włoskim słonku. 

Potrząsnęłam więc głową i skończyłam swój wewnętrzny melodramat. Wypakowałam miauczące głośno koty, wysypałam z głowy wszystkie książki.




- Wiesz, gdybyśmy się rozwiedli, rzucę wszystko i wyjadę do Włoch - powiedziałam sennie mężowi, dzień po Dniu Matki, którego nie obchodzę (acz Blue kupił mi książkę Blikiem na Dzień Miaumusi - odnowioną "Czarę Ognia"), kiedy głowa mi się zresetowała parę minut przed zaśnięciem.

- Co zrobisz?

- Po rozwodzie... Pojadę... do Włoch. Koty spakuję do jednego kufra... żeby zmieściło się więcej książek... cytryny będę jeść... Będę jeść w całości, a suszarkę...


:)) 




https://depositphotos.com/pl/photos/cytryny-w%C5%82ochy.html

Komentarze