Przejdź do głównej zawartości

Pół żartem, pół serio o... statystykach ;]

O.
Zwariował ktoś?
Wybitnie się nudził?
Zacięła się komuś klawiatura?
Znam dobrego informatyka, naprawi po kosztach...
Cóż to za szał?
Co to za stalkingowanie?
Jezu Chryste, chcecie żebym zawału dostała?
Jednego dnia dziwię się, że mam sto wejść, drugiego okazuje się, że jak poszłam spać, ktoś mądry dobił jednak do 130.
Następnego dnia statystyki ni z tego ni z owego urosły do dwustu już do południa, po południu dobiły do 250. A po wrzuceniu linka do 330.
I to żeby jeszcze wszystkie tytuły wpisów zaświeciły się, że są czytane, to nie!
Czytanych było kilka najnowszych postów.
Z "Twardymi łapkami" na czele.
Same "łapki" złapały z dwieście odsłon i post mechanicznie wskoczył na listę najczęściej czytanych wpisów.
"Studniówka" ma czterysta, a miała pokrętny tytuł i jest na blogu od prawie roku...

Dlaczego tak mnie to dziwi?
Codziennie wchodzi tak powiedzmy do pięćdziesięciu, w porywach do stu osób, i to najczęściej jak wrzucę linka na fejsa.
Nie mam znanego bloga, nie wchodzi tu pół Polski ;).
Zawsze cisza, spokój, a tu nagle ponad 300 wejść.
Zupełnie jakby nagle tabun ludzi zleciał mi się na bloga z niewiadomych przyczyn...
I jak ja mam potem spokojnie spać? Hm?
Zwolnijcie trochę.
Wchodźcie jakoś bardziej składnie.
Jak wchodzicie dwucyfrówką mniejszą niż pięćdziesiąt, nie róbcie mi potem nagłego boomu, bo od razu zaczynam się bać, że nagle mój blog zrobił się sławny i że zaraz będą mnie poznawać ludzie w kolejce w warzywniaku ;D.

No.
A tak całkiem serio...
Fajnie widzieć szalejące słupki odwiedzin, ale z drugiej strony denerwuje mnie to, że najpierw nic się nie dzieje, potem nagle nie mogę objąć rozumem liczb i statystyk, a potem znowu muszę się starać, żeby Was do siebie zwabić.
Wybredni jesteście.
Wygodni.
Narzekacie, że nie ma wpisu, jak jest wpis, narzekacie, że długi.
Jak krótki - mówicie, że mieliście ochotę poczytać coś dłuższego...
I tak to z Wami.
Nie dogodzi ;P.
Ostatnio jakoś nie mam w sumie sygnału z zewnątrz, że ktoś coś przeczytał, więc z jednej strony czuję taki beztroski luz i opcję pisania co mi się zachce (z glutem i twardymi łapkami na czele), z drugiej myślę sobie: "M. piszesz pamiętnik, tylko zamiast schować go pod materac łóżka, wrzucasz linka na fejsie i dajesz do niego dostęp znajomym".


Wczoraj podczas malowania rzęs (nie ma to jak głębokie przemyślenia podczas prozaicznych czynności) wpadła mi do głowy pewna myśl.
A co jeśli kiedyś braknie mi pomysłu na wpis?
Mam w zanadrzu parę tematycznych, mogę pisać powieść w odcinkach, bo fikcję tworzy się całkiem łatwo, mogę pisać w punktach listę zakupów albo przepisywać książki kucharskie.
Ale co, jeśli zabraknie mi weny do przekształcania codzienności w coś zabawnego, co łatwo Wam wchodzi i co lubicie czytać...?

Pierwszy taki kryzys miałam, kiedy ktoś powiedział mi, że zamiast tematycznych wpisów ja piszę o wszystkim i o niczym.
Drugi, jak mój eks nr 1 zarzucił mi, że piszę głupoty i kto to w ogóle czyta.
Trzeci, kiedy przeprowadziłam się do rodzinnego sennego miasteczka i zaczęłam się cykać, czy prowadząc takie mało intensywne życie będę miała o czym pisać.
A tu proszę.
Wpisy pojawiają się jak grzyby po deszczu, codziennie mam czas żeby coś skrobnąć, fotel, kanapa i poduszki w sowy nigdy nie stygną, bo tylko siedzę i stukam.

Wczoraj aż przerwałam na chwilę upiększanie i zamarłam z jednym okiem okalanym ładnie wyraźnymi rzęskami, drugim bez cienia makijażu.
Popatrzyłam na siebie w lustrze.
A co, jeśli pewnego dnia nie będzie mi się chciało pisać ani piżamowego ani wieczornego ani środkowodniowego wpisu?
Jak nie będę chciała się z Wami dzielić swoimi sprawami, codzienną rutyną, śmiesznymi sytuacjami, przebiegiem dnia?
Albo - co gorsza - jeśli będę chciała się dzielić, a nie będę mogła znaleźć słów?
Albo - podzielę się, a potem tego pożałuję, bo za jakiś czas odgrzebię wpis i dojdę do wniosku, że po cholerę Wam się z tego zwierzałam...?

Hymmm.
Nie przyszło Wam do głowy, że w szale pisania robię coś więcej niż tylko bezmyślnie wyklepuję literki, prawda?
A tu jednak ;P.
Chyba każdy piszący, nawet jeśli nie jest jakoś zbytnio sławny ani poczytny, zastanawia się, czy warto.
Czy warto się uzewnętrzniać, zwierzać, żalić.
Ale wtedy ktoś palnie: "Pisz jak najwięcej, bo dobrze Ci idzie" albo: "Uwielbiam Twoje posty".
I wtedy czuje się palące uczucie szczęścia i bezkarność, kiedy można usiąść, pozwalacie myślom odpływać i pisać, co tylko wpadnie do kosmatej farbowanej.

Koniec wpisu.
Wchodzić, czytać, podbijać słupki odwiedzin.
W końcu to wpis o niczym, takie najlepiej się pisze i czyta ;D.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b