Przejdź do głównej zawartości

Historia pewnego zdjęcia, czyli majtkowy róż i inne epitety ;]

Oswajam się z myślą o czekających mnie zmianach. Wcale nie przychodzi to tak łatwo ;)
Najgorsze są noce, bo bombardują mnie sny o szkole i o Policji.
Póki co jestem znów poniekąd zawieszona w czasie i przestrzeni.
Wciąż jeszcze pracuję w szkole, więc na jutro muszę się przygotować do prowadzenia zajęć i do pożegnania z dziećmi, a równocześnie powinnam już powoli zbierać papierki i dokumenty potrzebne do pracy w Policji.

W piątek byłam w Rzeszowie.
W zasadzie pojechałam tam tylko po to, żeby zawieźć zdjęcie do Wojewódzkiej.
Oczywiście nie obyło się bez akcji i pośpiechu, bo jakżeby inaczej ;)
W czwartek zrobiłam sobie zdjęcia u siebie w mieście, a w piątek chciałam je zawieźć do Rzeszowa.
Kiedy jednak zobaczyłam się na zdjęciu, momentalnie poczułam zawroty głowy i atak mega paniki.
Jezu Chryste! Mam dać TAKIE zdjęcie...?!

Ogólnie to mam tendencję do wyolbrzymiania.
Zdecydowanie ;)
Swój tyłek powiększam do rozmiarów tyłka słonicy i tylko panie w przymierzalni się śmieją, bo biorę do przymiarki spodnie za duże o dwa rozmiary, bo według mnie taki rozmiar będzie dobry.
Uroda też nie jest dla mnie jakaś bardzo ważna, ale zwykle potrafię obiektywnie ocenić: "Okej, dziś wyglądam ładnie" , kiedy błyskam oczami świetlne refleksy i "Okej, dziś wyglądam okropnie", kiedy (jak w ostatnich, chorobowych tygodniach) mam obsypaną cerę, zmęczone spojrzenie i oklapnięte, kompletnie nie układające się włosy.
Na zdjęciach jednak wychodzę koszmarnie i tego nie da się ukryć ;)
Czasem uda się, że na jakiejś fotce wyjdę w miarę przyzwoicie, ale przeważnie wyglądam zupełnie, zupełnie inaczej.
Na tym "paszportowym" zdjęciu wyszłam jak świnka Piggy.
Jakbym ważyła ("Co najmniej, co najmniej" - powiedziała moja ulubiona siostra) dziesięć kilo więcej, miała małe świńskie oczka zatopione w zalanej twarzy w lekkim odcieniu majtkowego różu i jakbym była najbardziej naburmuszoną istotą chodzącą po ziemi.
Zdjęcie było tragiczne.
Koszmarne.
Okropne!
Na początku się śmiałam, że mogę cyknąć sobie jeszcze jedno z wciągniętymi policzkami i pokazywać je razem, jako genialną i szybką metamorfozę i efekt diety cud.
Potem uznałam, że mogłabym wrzucić tę fotę na portal randkowy i patrzeć jak faceci uciekają w popłochu.
A ostatecznie doszłam do wniosku, że śmiech śmiechem, ale nie chcę takiej pamiątki w policyjnych aktach...
Co więc zrobiłam?
W piątkowy poranek zerwałam się z łóżka po szóstej, po siódmej byłam gotowa do wyjazdu, przed ósmą wylądowałam jeszcze w szpitalu (badamy się, badamy, zażywamy małe żółte tabletki, śpimy w pasem cnoty na plecach i termoforem pod tyłkiem), a koło ósmej wyruszyłam w drogę.
Misja była taka - dorwać fotografkę, która zrobiła mi względnie przyzwoite zdjęcie dyplomowe i wywołać u niej te zdjęcia.
Myślałam naiwnie, że dyplomówka spełni kryteria paszportu...
Dojechałam do Rzeszowa z pozytywnym nastawieniem i ssąco - mdlącym uczuciem w żołądku.
Znalezienie parkingu graniczyło z cudem, więc śmignęłam na swoją ulicę i drałowałam na piechotę pod studio fotografii.
Zaprzyjaźniona pani fotograf zaakceptowała zdjęcia do legitymacji, ale stwierdziła, że do paszportu nie ma opcji, żeby przeszły.
Zgodziłam się łaskawie na zaszczyt sfotografowania mnie, jeśli łaskawie dostanę pozwolenie skorzystania z prywatnej łazienki na zapleczu.
Na zdjęciach wyszłam dziwnie, niepodobnie, ale przynajmniej SZCZUPŁO!
W miarę ;)
Aż takich pociągłych rysów to też nie mam, bez przesady ;) Nie słódźmy sobie za bardzo, bo się w dupce przewróci...
Zdjęcia miały być gotowe o 11, a złożyć je miałam do 12.
W oczekiwaniu na foty, skoczyłam więc do Rzeszowskiej na smoothie (z żurawiną^^), kupiłam czarne spodnie w ONLY (chyba jeszcze nigdy nie miałam tak dopasowanych spodni oprócz legginsów. Są przylegające, ale i elastyczne, dżinsowe, ale miękkie. Genialne ;]) i niebiesko - granatowe bikini w Dalii (cena powaliła, efekt zadowolił).
Darowałam sobie sportowe buty, bluzy, bieliznę i książki. Portfel pustoszał, a czas naglił.
Zdjęcia odebrałam trzy po jedenastej, jedenaście po mknęłam MPKiem na komendę.
Uznałam, że bieg do auta, włączanie się do ruchu i szukanie miejsca parkingowego to zły pomysł ;)
Dostarczyłam zdjęcie, odetchnęłam triumfalnie z ulgą, odwiedziłam spontanicznie znajomą z którą chodziłam w Rze na japoński i poszłam na obiad do wegańskiego baru.
Zupa była pyszna, drugie danie jakoś mi nie podeszło, ale było zdrowe, wegańskie i drogie, więc zjadłam wszystko.
Na wynos wzięłam dwie wielkie szarlotki z razowej mąki, żeby odbić sobie stresy, nerwowe noce, niedawne grypy, chore pęcherze i wszystkie problemy tego świata ;P.
Na koniec wizyty w Rzeszowie wpadłam jak bomba do Graffiki zobaczyć się z dawno nie widzianym kolegą (jego zaskoczona mina - bezcenna :D), spacerkiem poszłam do auta, całą drogę powrotną podpierałam oczy ze znużenia i usiłowałam zachować trzeźwość umysłu, skoro prowadzę samochód, a kwadrans po powrocie do domu odbębniłam korki z angielskiego z dziewczynką, przygotowującą się na konkurs.
Po korepetycjach pojechałam z mamą do jej znajomej. Ma dorosłego syna z porażeniem mózgowym, który zawsze znajdzie sposób, żebym musiała się do niego pochylić oprócz powitania i który uwielbia dziewczyny, niezależnie od wieku (moją mamę łapał kiedyś za kieckę, ale oczywiście to te nieskoordynowane ruchy rąk ;] ;] ;]).
Wieczorem wzięłam prysznic i padłam.

Jeśli zawiezienie jednego zdjęcia paszportowego wymagało tyle zachodu to zaczynam odczuwać przyjemny dreszczyk podniecenia, że skończą się te leniwe poranki spędzone na celebracji śniadania, te powolne przechadzki po mieście z wymachiwaniem torbą w sowy, te wieczory, kiedy czytam książki i kręcę młynka stopami, a zaczną dni pełne wrażeń, biegania, załatwiania i ogarniania wszystkiego na raz ;).
 




http://eneegal.pinger.pl/a/2011/8/19

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b