Światełko w tunelu ;]

Już mi przechodzi.
Już czuję się lepiej.
Już jestem o wiele szczęśliwsza.
Bo dla mnie zdrowie to więcej niż wygrana w totka.
Bo w chorobie przeraża mnie to, że nie jestem sobą.
Katar, który wykańcza wszystkie możliwe chusteczki w okolicy i przez który mówię jak pretensjonalna gwiazdka telewizyjna.
Ból wszystkich części ciała.
Krew z nosa.
Gorączka, której nie ma, a która jakby była.
Kaszel do bólu jajników.
Wszystko to nic.
Wszystko jest do przeżycia.
Najbardziej boli mnie zmiana.

To, co mnie wyróżnia, to, co jest we mnie najlepsze - humor, uśmiech, radosna paplanina, cyniczno - ironiczne uwagi, głośny śmiech, wygłupy - znikają jak za pomocą różdżki.
Nagle zmieniam się w ponurą, słabą i smutną.
Codzienność, która zwykle wygląda jak jeden wielki galimatias - bieganie, załatwianie wszystkiego na raz, planowanie, robienie stu rzeczy w jednej chwili, nie siedzenie na tyłku przez minutę - zmienia się w siedzenie, smęcenie, siedzenie i smęcenie.
Nie robię nic z tego, co robię zawsze.
Nie jest mnie jak zawsze "pełno".
W sumie to jakby mnie nie było.
Jakby mnie ktoś porwał, nafaszerował lekami i odesłał z powrotem jako zombie.
Bo zachowuje się trochę jak zombie.

Najgorsze jest to siedzenie.
Siedzenie w domu, siedzenie w pokoju, siedzenie w fotelu, siedzenie na łóżku.
Wykańcza mnie to.
Dobija.
A siedzieć muszę, bo nie mam siły nigdzie wyjść, ani nic robić.
Nie wiem, co ze sobą począć i przeważnie strasznie marudzę.
W normalnym stanie ciężko mnie zastać w domu i nie miewam popołudni spędzonych na serialikach czy kawce.
U mnie jest praca, po pracy latanie po mieście, po lataniu gotowanie, po gotowaniu korki, po korkach przygotowywanie się do zajęć, potem siłownia, prysznic i dopiero wtedy odpoczynek.
U mnie nie ma nudy, bierności, niechęci.
U mnie jest pęd, motywacja, energia.
Ja strzelam uśmiechem na prawo i lewo.
Ja zarażam optymizmem.
Ja palę się do działania.
Ja nie umiem odpoczywać.
Ja nie umiem siedzieć.

Od paru dni działam jak marionetka.
Wstań, zjedz dwie łyżki płatków, idź do pracy, wróć, zjedz dwie łyżki zupy, usiądź, dotrwaj do końca dnia, zaśnij, wstań.
Męczy mnie to tak okrutnie, że czuję się aż zmęczona tym, że nic nie robię.
Zwykle przeziębienie czy jakieś inne małe niedyspozycje nie wykluczają mnie z gry.
Jeżdżę na maratony fitness, biegam, ćwiczę w domu na macie.
Wychodzę do znajomych, chodzę gdzieś tu, gdzieś tam, robię to, tamto, inne.
NIE SIEDZĘ.
Nigdy.
Dla mnie takie wykluczenie z gry to tragedia.
Mała, osobista tragedia.
Bo zmieniam się w osobę, którą nie cierpię być, bo nie mogę robić tego co chcę i nie mam tego, czego potrzebuje i co kocham.
Niby nic - jestem chora, jestem słaba, jestem spowolniona.
Wiem, że za chwilę przejdzie.
Że powoli, powolutku wróci forma, wrócę ja.
Ale zanim do tego dojdzie czuję się fatalnie.
I zdaję sobie sprawę, że z kilku dni nic nie robienia nie robi się tragedii, ale cóż - dla mnie to koszmar ;P.


Tak więc poniedziałek (czyli pójście do pracy) był jak zbawienie.
Wtorek - z dwiema godzinami zastępstwa i trzema swoimi był zbawienny.
Bieganie po ortopedach, sklepach, przypadkowe spokanie przypadkowo znajomego, z którym genialnie się rozmawiało, wieczór spędzony na planszówkach - były zbawienne.
A jutrzejszy dzień, zapełniony lekcjami od 8 do 15.00, z popołudniowymi korepetycjami i wizją, że może, może, może będę czuła się silniejsza - jawi się dla mnie jak światełko w tunelu ;].
I jak przejdzie mi na tyle, że będę mogła znów lecieć, gonić, pędzić (i jeździć na siłownię <3) będę szczerzyć się do wszystkich i wszystkiego wkoło, śpiewać głośno piosenki w radiu i ruszać uszami ze szczęścia ;)

PS Jedyny nazwijmy to plus choroby jest taki, że musiałam zacząć czytać swoje prywatne książki, gdyż przeczytałam wszystkie biblioteczne. A mam cztery konta w dwóch bibliotekach... ;] I że wreszcie przestałam żałować kasy wydawanej na siłownię, kiedy pęczniejący od banknotów portfel zaczął mi ciążyć, a nie cieszyć.









Komentarze