O.
Coś drgnęło.
Coś się ruszyło.
Coś zatrybiło.
Póki co - w sferze bloga.
Ale to już jest pozytyw.
Ostatnie wpisy były pisane... No może nie na siłę. Wciąż wyczuwam w nich tę lekkość, co powinna w nich być, ale nie były pisane z taką pasją, jak kiedyś.
Bo ogólnie to obraziłam się na pisanie.
Tak zwyczajnie - nagle i bez powodu.
Przed obroną w lipcu jęczałam z prawie namacalnego fizycznego bólu, że chcę pisać, a muszę się uczyć. Mało mnie wtedy nie rozniosło. Mało się nie popłakałam z frustracji, a jestem z tych zimnych, które nie umieją płakać i muszą zakraplać oczy solą fizjologiczną, żeby nawilżyć spojówki ;].
Na jesień wpadłam w taki pisarski szał, że stukałam non stop.
A właściwie noooooon stop ;)
Przypominało to wręcz jakiś dziwny stan ni to odrętwienia ni przypływu weny, kiedy każdą wolną chwilę pożytkowałam na pisanie, a laptop był włączany i wyłączany kilkanaście razy dziennie tylko po to, żeby dopisać dwa kolejne zdania.
I wtedy, gdzieś chyba w zimie - BUM! - odechciało mi się.
Siedziałam z nosem na kwintę, nie pofatygowałam się nawet, żeby włączyć Worda.
Czytać, co napisałam?
Wysilać się na coś nowego?
Po co?
Po ką cholerę?
Dla satysfakcji? Dla potomności? Dla pisarskiej sławy?
Pfff...
Siedziałam i nawijałam pukle włosów na palce, które wcale nie kwapiły się, żeby zacząć pisać.
Palce.
Od włosów tego jeszcze nie wymagam.
Miałam wstręt do wszystkiego co napisałam.
Przestałam w ogóle wierzyć, że to co spłodziłam mogło być dobre.
A teraz...
Teraz widzę mały przebłysk nadziei.
Obudziłam się nad ranem i zamiast liczyć baranki na kołdrze - ja napisałam wpis.
Pojechałam do sklepu po bułki i sałatę, a potem usiadłam i siedzę tak do teraz.
W dresach, bluzie zarzuconej na gołe ciało, bez cienia tuszu do rzęs, z pryszczami świecącymi się na bladej twarzy, z zagryzioną wargą, podniebieniem wyschniętym z braku wody.
Bo przecież oderwanie się od pisania graniczy z cudem, prawda?
Prawda ;)
Ale chyba jednak idę coś siorbnąć.
Jeszcze się odwodnię i padnę, a moją karierę pisarską szlag trafi...
Miłego dnia wszystkim! ;]
I widzimy się za rok na moim wieczorku autorskim w tym samym składzie co dziś.
Obecność obowiązkowa.
Będą autografy, zdjęcia, na których wyjdę jak kretynka z kartoflowatym nosem i zamkniętymi oczami, no i jeszcze marchewkowe wegańskie muffinki.
I ja.
I Wy.
I książka, której jeszcze nie zaczęłam pisać, bo piszę te bzdety na blogu ;D.
PS Wpis spłodziłam w piątek. Wtedy, kiedy spłodziłam jeszcze dwa kolejne posty.
Dziś popełniłam trzy strony książki. Dziś poczułam, że żyję ;)
Coś drgnęło.
Coś się ruszyło.
Coś zatrybiło.
Póki co - w sferze bloga.
Ale to już jest pozytyw.
Ostatnie wpisy były pisane... No może nie na siłę. Wciąż wyczuwam w nich tę lekkość, co powinna w nich być, ale nie były pisane z taką pasją, jak kiedyś.
Bo ogólnie to obraziłam się na pisanie.
Tak zwyczajnie - nagle i bez powodu.
Przed obroną w lipcu jęczałam z prawie namacalnego fizycznego bólu, że chcę pisać, a muszę się uczyć. Mało mnie wtedy nie rozniosło. Mało się nie popłakałam z frustracji, a jestem z tych zimnych, które nie umieją płakać i muszą zakraplać oczy solą fizjologiczną, żeby nawilżyć spojówki ;].
Na jesień wpadłam w taki pisarski szał, że stukałam non stop.
A właściwie noooooon stop ;)
Przypominało to wręcz jakiś dziwny stan ni to odrętwienia ni przypływu weny, kiedy każdą wolną chwilę pożytkowałam na pisanie, a laptop był włączany i wyłączany kilkanaście razy dziennie tylko po to, żeby dopisać dwa kolejne zdania.
I wtedy, gdzieś chyba w zimie - BUM! - odechciało mi się.
Siedziałam z nosem na kwintę, nie pofatygowałam się nawet, żeby włączyć Worda.
Czytać, co napisałam?
Wysilać się na coś nowego?
Po co?
Po ką cholerę?
Dla satysfakcji? Dla potomności? Dla pisarskiej sławy?
Pfff...
Siedziałam i nawijałam pukle włosów na palce, które wcale nie kwapiły się, żeby zacząć pisać.
Palce.
Od włosów tego jeszcze nie wymagam.
Miałam wstręt do wszystkiego co napisałam.
Przestałam w ogóle wierzyć, że to co spłodziłam mogło być dobre.
A teraz...
Teraz widzę mały przebłysk nadziei.
Obudziłam się nad ranem i zamiast liczyć baranki na kołdrze - ja napisałam wpis.
Pojechałam do sklepu po bułki i sałatę, a potem usiadłam i siedzę tak do teraz.
W dresach, bluzie zarzuconej na gołe ciało, bez cienia tuszu do rzęs, z pryszczami świecącymi się na bladej twarzy, z zagryzioną wargą, podniebieniem wyschniętym z braku wody.
Bo przecież oderwanie się od pisania graniczy z cudem, prawda?
Prawda ;)
Ale chyba jednak idę coś siorbnąć.
Jeszcze się odwodnię i padnę, a moją karierę pisarską szlag trafi...
Miłego dnia wszystkim! ;]
I widzimy się za rok na moim wieczorku autorskim w tym samym składzie co dziś.
Obecność obowiązkowa.
Będą autografy, zdjęcia, na których wyjdę jak kretynka z kartoflowatym nosem i zamkniętymi oczami, no i jeszcze marchewkowe wegańskie muffinki.
I ja.
I Wy.
I książka, której jeszcze nie zaczęłam pisać, bo piszę te bzdety na blogu ;D.
PS Wpis spłodziłam w piątek. Wtedy, kiedy spłodziłam jeszcze dwa kolejne posty.
Dziś popełniłam trzy strony książki. Dziś poczułam, że żyję ;)
![]() |
Wen jest kapryśną istotą, ale nigdy nie opuszcza na zawsze ;) nie poddawaj się, bo JESTEŚ dobra!
OdpowiedzUsuń