500 +

Większość moich stanów idealnie odwzorowuje mój pokój.
Kiedy wszystko jest normalnie, a ja mam dużo wolnego czasu - kosmetyki są ułożone w skomplikowanym układzie, książki wyrównane do brzegu, a ubrania pogrupowane kolorami.
Kiedy jestem zaganiana i chodzę na siłownię pięć raz w tygodniu - na kaloryferze i na fotelu przewalają się sportowe ciuchy, a buty jeśli nie wietrzą się na tarasie to przeważnie turlają się gdzieś między oknem, a szafą.
Kiedy mam wenę i piszę - stolik jest zawalony przez puste kubki.
Kiedy jestem chora - obok łóżka jest wyeksponowany chustecznik, maść majerankowa i Vicks.
Kiedy spodziewam się gości - oprócz ładu na półkach podłoga dodatkowo lśni jak lustro, a w pokoju pachnie orzeźwiającym odświeżaczem.
Kiedy mam wolne wieczory - łóżko i stolik są zajęte przez książki, zakładki, kredki i ołówki. Ołówki, co warto podkreślić - mają tak mocno zatemperowane łebki, że można się na nich skaleczyć.

Teraz ołówki są ciut przytępawe, bo piszę non stop listy, co mam zrobić, a co kupić i nie mam ani chwili, żeby poszukać strugawki.
Teraz nie rysuję, bo skończyło się zbijanie bąków i udawanie artystki.
Teraz w pokoju mam całą kolekcję kubków
Teraz mam w pokoju bajzel.
Istny bajzel ;)

Zaczynając od łóżka (które opuściłam dziś po dziesiątej, usiłując odespać te wczesne pobudki - praktycznie cały tydzień budzik dzwonił przed piątą)... Łóżko jest sponiewierane, a kołdra w sowy doszczętnie zmierzwiona. Gdzieś między pościelą, a poduszkami wala się ładowarka do telefonu, czarna gumka do włosów i piżama. Wywrócona oczywiście na lewą stronę.
Na komodzie koło łóżka leży kubek (tylko jeden), prostownica, teczki z dokumentami, notes, który dostałam na komendzie, legitymacja i blaszka.
Na ceramicznej podstawce leży osamotniona biżuteria z nieskończonością, bo odzwyczajam się od bransoletek i pierścionków, skoro mam śmigać w stroju moro i pocić się w aseksualnych granatowych szortach, w których wszyscy będziemy wyglądać jak dzieci PRLu.
Stolik wygląda całkiem przyzwoicie (tylko trzy kubki, żaden nie ma śladów pleśni), podobnie jak szafa, z której wysuwa się tylko jedna para ciemnych dżinsów. W końcu większość czasu przechodziłam w mundurze - cywilne ubrania nie były mi potrzebne.
Parapet wygląda jeszcze w miarę normalnie, bo oprócz poduszek znalazły się na nim tylko ubrania z siłki i jedna jasnoszara bluza z wielkim komino kapturem i miętowym napisem.
Za to połoga...
Podłoga to jest szał ;)
W jednym kącie trzy paczki z Zalando z trzema pudełkami z Nike, a w każdym pudełku taka sama para miętowo - szarych butów do biegania, każda w innym rozmiarze. Póki co nie przymierzyłam żadnej.
Obok torba z siłowni i buty, które pałętają się gdzieś tam koło niej. Akurat siłownię udało mi się zaliczyć raz, za to porządnie. Zumbowałam dwa razy.
Od drzwi do łóżka trzeba iść lekkim slalomem, omijając rzucone przez mamę ciuchy z prania, rzucone przeze mnie ciuchy do prania, czajnik bezprzewodowy, torbę z laptopa i pudełko po butach.
Pod regałem wielkie pudło z ręcznikami, mundurem, policyjnymi ciężkimi buciorami i czapeczką policyjną.
Koło mnie stoi torba z rzeczami kupionymi na wyjazd, a nakupiłam tego tyle, że w trzy godziny wyczyściłam konto z 5 stówek ;)
Połowę wydałam na rzeczy sportowe, połowę na kosmetyki i leki.
Nie żałowałam ani grosza, szastając dla swojego dobra.
Obkupiłam się więc w termoaktywną bieliznę, getry i cienką czapkę, chroniącą przed wiatrem. Wygląda trochę jak czepek na basen, ale grunt, żeby nie przewiać głowy. No a bielizna to oczywiście z myślą o nerkach, bo bieganie w mokrych rzeczach na pewno nie sprzyjałoby ich zdrowiu. A nie zaszkodzi mieć taki zestawik, skoro i tak biegam i skoro planowałam więcej chodzić po górach i nauczyć się jeździć na nartach ;).
Nabrałam też masę skarpetek, wszystkie mocne, oddychające, bawełniane - ciensze, grubsze, stopki i niestopki. Plus ochraniacz na nadgarstek. Tak w razie w.
No i cała masa pierdół. Cetaphil do mycia twarzy. Żele, dezodoranty, cała gama kosmetyków Scholla do stóp, stos plastrów (z naciskiem na te odciskowo - pęcherzowe), mokre chusteczki dla dzieci i nici do zębów. Miniaturowe spraye odświeżające, żele dezynfekujące i plastry na ból głowy. Węgiel leczniczy, maść na zakwasy, żurawiny i wszystkie te z "uro" w nazwie. Coś przeciwgorączkowego, woda utleniona, tabletki na gardło... Cały wysyp medykamentów i środków pielęgnacji, które są must have jeśli będzie trzeba dużo biegać i ćwiczyć.
Jeszcze tylko muszę przygotować materiały piśmiennicze (długopisy i czyste notatniki już się trzęsą z podniecenia), zdecydować, które ciuchy ze sobą zabrać i znaleźć jakieś miejsce na parę opakowań bakalii i batoników truskawkowych, żeby nie paść tam z głodu i będę mogła zacząć się pakować.
Teraz idę ogarniać ten stos rzeczy z podłogi, bo słabo mi się robi na ich widok.
Porównując aż nazbyt perfekcyjnie ułożone książki na półkach i wszystkie te walające się po ziemi części garderoby można wywnioskować, że mój obecny stan to "niezdrowo podniecona, równie zaaferowana, co niepewna. Pozytywnie nastawiona".
Nie wiem, kiedy kolejny wpis.
Czekajcie, trzymajcie kciuki, żebym nie wróciła ze szkoły ze szkorbutem, jak nie będą tam mieć sałaty i żebym dała radę.Tak ogólnie. Psychicznie, fizycznie, całokształtowo.
Pozdrówka! ;]

PS Od poniedziałku witam progi Szkoły Policyjnej, jak ktoś nie w temacie ;]





Komentarze