Dlaczego nie cierpię romansów ^^

- O nie! - zerwałam się z fotela.
- Co się stało? - spytała moja siostra.
- Rozstali się! - odparłam.
Na chwilę ogłuszył mnie jej rechot.
- Nie wierzę, że zrobiło to na Tobie jakiekolwiek wrażenie...
- No wiesz? Masz mnie za aż tak zimną? - udałam oburzenie.
- Szczerze...?

Taa...
Romantyczka ze mnie słaba.
Chociaż oglądając wyżej wspomniany film "Diabeł ubiera się u Prady" (jak zawsze nie dotrwałam do końca...) naprawdę przejęłam się rozstaniem głównej bohaterki... Przynajmniej jak na moje możliwości ;).
Ogólnie związki, śluby, pocałunki i rozstania nie robią na mnie takiego wrażenia jak porwania, ucieczki, seryjni i katastrofy.
Ma się te wegańską subtelność i delikatność ^^.

No okej.
Romanse to dla mnie zwykłe smyranie się piórkiem po podniebieniu.
W książkach, które namiętnie pochłaniam nie ma miejsca na takie... takie... Takie.
Pewnie dlatego, że czytam głównie skandynawskie kryminały. I thrilery. A jak thrillery to najczęściej medyczne, psychologiczne, korporacyjne i prawnicze.
Czym się różnią?
Och, to proste.
W medycznych jest medyczny bełkot, w psychologicznych psychologiczny, w korporacyjnych korporacyjny, a w prawniczych prawniczy ;).
W medycznych thrillerach są lekarze, patolodzy i zmutowane wirusy, w psychologicznych seryjni mordercy, profilerzy i modus operandi, w korporacyjnych urzędasy, machloje i spiski, a prawniczych prawnicy.
Seks też się pojawia.
Nawet dość często.
Analogicznie - jak ktoś ląduje z kimś w łóżku to są to kolejno lekarze z policjantkami, psycholodzy z agentkami FBI, sekretarki z inspektorami i prawnicy z prawniczkami.
I bardzo proszę - niech lądują.
Nie mam nic przeciwko.
Bo plusem thrillerów jest niewątpliwie to, że zarówno opis sekcji zwłok, miejsca zbrodni czy mutowania się wirusa jest prosty jak budowa cepa, więc opisy stosunków (jeśli się takowe pojawią) są równie łatwe do przełknięcia.
Nie ma pitolenia, roztkliwiania się, walki uczuć, ferworu namiętności.
Jest bach, bach - idą do łóżka albo i nie, zostają parą albo i nie, opis jest krótszy albo dłuższy albo subtelnie zakończony trzema gwiazdkami i po sprawie.

Romanse przerażają mnie swoim ciągnięciem wątku.
Nie przeczytałam jeszcze żadnego romansu romansu, w sensie romansu typu stricte.
Greya też nie tknęłam.
Zdarzyło mi się jednak trafić na parę "ala sensacyjnych" książek, w których niby ma być akcja, ucieczka, porwanie albo katastrofa, a wszystko mimo to sprowadza się do akcji i katastrofy, ale w łóżku.

Właśnie kończę czytać książkę, w której główna bohaterka cierpi na powypadkową amnezję iii... Uh...
Ogólnie mogło być ciekawie - niepewna przeszłość, zaginione dziecko, pościgi, ucieczki, te sprawy.
Ale nie.
Nieee.
Bohaterka budzi się w szpitalu i na początku jest przyzwoicie.
Ostre światła jarzeniówek, lekarz w fartuchu, sterylna czystość.
A potem nagle z nieba spada facet.
I to nie byle jaki.
Bo chociaż wygląda "drapieżnie w niebezpiecznie pociągający sposób" (?) - bohaterka zaczyna odczuwać dziwny pociąg w dole brzucha, który u mnie zwiastowałby pewnie zapalenie pęcherza.
Do tego laska jest niepewna, przestraszona, niewinna, ale i twarda i bach - mamy standardowy wręcz przepis na romans.

A przepis na romans wygląda tak:
Oboje wyglądają jakby urwali się z okładki czasopisma typu "Be Fit".
Smukli, zgrabni, do bólu wymuskani.
Ona się go boi - on jej nienawidzi.
Nie. Nie "nie lubi". Nienawidzi.
Nienawiść jest tym mocniejsza im bardziej ona zaczyna go pociągać.
Czyli - on im bardziej jej nienawidzi, tym bardziej sam mięknie, więc mu twardnieje.
Ona trzepocze rzęsami, otwiera usta, serce jej wali ze strachu, więc on się przybliża.
Jak on się przybliża, ona tak się strasznie boi, że z tego strachu aż się podnieca.
Jak ona się podnieca to on jeszcze bardziej jej nienawidzi i z tej nienawiści postanawia ją przelecieć.
Wtedy następuje opis wymiany ich spojrzeń.
A w spojrzeniach kryje się tyle ciekawych rzeczy co w zupce chińskiej.
Jest więc pożądanie, namiętność, lęk, obawy, niewinność, twardość, światło księżyca, magia gwiazd i odbicie nocnej lampki.
Trwa to mniej więcej jedną stronę.
Jedną stronę pisania o oczach i wymianie spojrzeń!
Dopiero wtedy akcja nabiera tempa i z rejonu oczu przenosimy się niżej.
Czyli na usta.
Ona zagryza wargę, on się w nią wpija.
Choć wpija to całkiem delikatne słowo.
Wgryza. Miażdży. Wsysa.
Co przynajmniej dla mnie brzmi jak opis buldożera na placu budowy...
Znów zajmuje to z jedną stronę.
Potem jest z kolei instruktaż jak się rozebrać i cała gama czasowników typu: ująć, uchwycić, wziąć, chwycić, dotknąć, wetknąć i tych pożarniczych czyli - płonąć, rozpalać, wzniecać, gasić, parzyć, dusić.
Następnie rzuca się jeszcze garść metafor, najlepiej coś z kosmosem, wszechświatem, rollercoasterem, magią i rajem w tle i voila - przechodzimy do anatomii.
Mamy więc po kolei wszystkie części ciała, najczęściej połączone z przygłupawymi przymiotnikami, których NIE BĘDĘ CYTOWAĆ, a na koniec - haha - jest kłótnia.
Żeby nie było tak kolorowo!
Jest więc foch i ciche dni.
A potem znowu cała paleta barw i kolorów emocji, niebo w oczach i ogień w sercach.
Ona znowu zagryza wargi, on od razu chce ją zawlec za włosy do jaskini, ona się boi, on nienawidzi...
Ona ze strachu się rozbiera, on już jest rozebrany...
I od nowa, Polska Ludowa..

Uh.
I pomyśleć, że tyle pisarek zrobiło karierę pisząc takie właśnie bzdety...
Bo ja nie mówię.
Ja też nie piszę nic mądrego.
Ja piszę co mi przyjdzie do tej kosmatej rozczochranej.
A "opisy" pewnie też mam za babskie, bo jestem babą ;).
Mimo to myślę, że czasami najwięcej można zdziałać omijając niektóre niesmaczne szczegóły, robiąc krótki wstęp, rozwinięcie zbywając podtekstem, a zakończenie sprowadzić do wymownych trzech gwiazdek, czyli zaczynając równie szybko jak kończąc.

                                                                              ***


PS Książki oczywiście już nie czytam, bo czytałam ją parę miesięcy (czyli lata świetlne) temu, jak miałam na to czas, ale z braku laku (czyt. braku czasu na pisanie) posilam się gotowcem, bo widzę jakiś przebłysk zainteresowania w statystykach ;)




Komentarze