Przejdź do głównej zawartości

Milk, toast, honey ;)

Przez cały okres chorowania z urzędu należało mi się ciepło w domu, zakaz przemęczania (machanie miotłą np. bardzo męczy) i wychodzenia z domu (to męczy mnie jeszcze bardziej...).
Dni wyglądały więc trochę jak w więzieniu, trochę jak w bajce.
Rano płatki, potem pierwsza tura leków i inhalacje. Takie domowe sanatorium.
Potem trochę hotelowo: książka w fotelu, kawa z cynamonem, kot turlający się na drugim fotelu, pies podnoszący czujnie uszy jak słyszy jakiś hałas na drodze.

Pierwsze dni byłam za słaba i za bardzo kręciło mi się w głowie żeby pokusić się o cokolwiek więcej niż czytanie, ale potem szybko zaczęłam nadrabiać zaległości.
Tak więc przedpołudnie i popołudnie zaczęłam dzielić na te czytane i na sprzątane.
Swój żywioł - pucowanie kątów i odpuszczanie zapuszczonych miejsc.
Dorwałam zapomniane parapety nad schodami, pajęczyny pod sufitem i wszystkie inne miejsca, które pewnie są zbyt mało interesujące, żeby o nich pisać.
Później przeważnie robiłam sobie tosty i sałatkę albo jakąś zupę, w której nic nie ma (czyt. same warzywa) i jadłam bez pośpiechu - to nowość.
Popołudnia to nie przysiady i zumby, ale herbaty z miodem, wszystko co cytrynowe albo imbirowe, książki, poncho zarzucone na ramiona (genialne do pisania), klepanie w klawiaturę, jeden film "Rozumiemy się bez słów" oglądnięty i jeden, który leciał w tle.
Przez chorobę przeczytałam cztery książki, przeskakując z jesiennej Ninni ze skandynawskim nazwiskiem na "S", którego nie zapamiętałam, na słodko - gorzką obyczajówkę (po samych thrillerach wchodzi jak woda i już wiem, że obyczajówki czyta się jak złoto; lekko, szybko i przyjemnie), potem znów szarpnęłam się na obyczajówkę, ale była nudna mimo wątku kryminalnego (nie będę się więc wysilać i szukać autora), aż dobrnęłam do "Układu", polskiego autora z Rzeszowa, który fajne się czyta (zwłaszcza, że biegałam po wymienianych tam uliczkach).
Czytałam więc do znudzenia, miałam nieograniczony dostęp do klawiatury i praktycznie nieograniczony czas.
Jeśli pominąć drobne szczegóły jak samopoczucie rozjechanej żaby i gorączki, które mnie - zimnokrwistą jaszczurkę poniewierają jak nic - mogłam odpocząć i się wykurować.

Z chusteczkami dalej się nie rozstaję, blado wyglądam w dalszym ciągu, ale do pracy już wróciłam, bo jestem chora jak nie mogę pracować.
Zdążyłam też już obskoczyć jeden ni to zimowy ni przejściowy spacer do lasu, wyspinać się na słupy, pomachać nogami na szlabanie i pobiegać przez śniegi i jedną wyjazdówkę na zumbę i w ogóle nie wiem po co to piszę chyba dla picu, bo jak sama lustruję te swoje wpisy to albo smarki albo zumba, jak nie zumba to brzuchy/tyłki, pisanie którego nie widać, książki, koty, mietły, mopy i albo pisanie o pierdołach albo pisanie o pisaniu.
No, ale, wiecie jak jest.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b