Gniazdko

Od nie pamiętam kiedy chciałam mieszkać sama.
Sama.
Z drobnym zastrzeżeniem, że do mieszkania przygarnę psa, kota, oba, po dwa albo może się zdarzyć, że jeszcze szynszyl w klatce.
Bez rodziców, bez faceta, bez chłopaka, bez męża, bez dzieci, bez współlokatorów, koleżanki, kogoś z ogłoszenia i bez pająków.
Sama.
I pewnie gdyby nie to, że do mojego M. wprowadziłam się ja, a nie on do mnie to może dalej chciałabym być sama, sama, sama.
Bo gdyby to on wszedł mi w paradę tak jak ja jemu i gdyby zrobił mi taki bałagan, mętlik i wszystko do kupy jak ja jemu, to chyba szybko wręczyłabym mu nakaz opuszczenia lokalu z racji tego, że przecież chciałam mieszkać sama, a on jest upierdliwy. Na szczęście on cierpliwy jest i łaskawy, a może po prostu zakochany, że co mu przeszkadza to mu przeszkadza, ale ja mu nie przeszkadzam, nawet jak mu przeszkadzam.
Szczęście w nieszczęściu czy to mieszkanie, czy dom, czy namiot czy hotel, dogadujemy się tak samo dobrze, chociaż ani jedno ani drugie nie ocieka lukrem i nie ma dnia bez zgrzytania zębami przynajmniej jednej ze stron.
Do tego od tak samo nie pamiętam kiedy gotuję sobie osobno, więc osobno kupuję, obieram, myję, kroję i spożywam, osobno zbieram też płyny, proszki, środki czystości, osobno piorę, wieszam, zbieram i tym samym osobno żyję - jakby nie patrzeć.
Samodzielne mieszkanie było więc na liście marzeń, tuż koło pracy, własnych zarobków i pisania książek. No i kota, psa, ewentualnie obydwu.

Samodzielnego mieszkania nie było i nie ma, za to jest mieszkanie z M.
Szybko, po zaledwie paru rozmowach i ustaleniach, ale co tu ustalać, skoro od trzech miesięcy razem mieszkamy i na palcach u dwóch rąk mogę policzyć, ile dni spędziłam sama.
I jedno i drugie z nas wiedziało, że chcemy mieszkać razem, że sami i że bez współlokatorów, bez kota on i bez pająków ja. Pająki znalazłam już dwa w łazience (zgłaszam reklamację), kota niestety w łazience nie znalazłam, chyba że takiego z moich skołtunionych włosów. Bywa.

Wicie swojego gniazdka zaczęłam więc od sukcesywnego zbierania kubków, misek, pościeli, poszewek, silikonowych form na jajka (gdzieś między fazą na weganizm), a materiałowymi koszyczkami przez kilka lat. A potem było już szybsze tempo. Internet, oferty, telefony i bach - podpisanie umowy.
Jakie jest nasze mieszkanie?
Nasze mieszkanie jest wynajęte i jest drogie.
Sęk w tym, że na chwilę własne.
I dla nas dwójki idealne, bo nie wiążące kredytem, nie posiadające osób trzecich i znajdujące się w naszym rodzinnym mieście.
Mam więc swoją suszarkę do naczyń, swoje czarno białe miski, swoje drewniane deski i swoje cztery kąty.
Mam suszarkę na bieliznę od mamy i odkurzacz od teściowej - jak miło mieć teściową bez kupowania białej kiecki za trzy koła, mam miętowy toster i miętowy czajnik zanim dorobię się miętowego fiata 500 (a pewnie się szybko nie dorobię, a w aucie ostatnio siedziałam i tak mi pasuje takie małe, śmieszne, zgrabne, nawet jak błękitne...), mam narzutę w różyczki ("Od kiedy masz tę narzutę? Odkąd miałaś dwa miesiące?" pyta M. widząc stopień jej sprania) i pomarańczowe meble w kuchni - i pomyśleć, że przerażały mnie pomarańczowe literki na grzbiecie mojej książki...

Oprócz tego jestem podjarana wszystkim. Podłogą, drzwiami, oknami, swoim mopem marki Gosia, który tak cudownie wiruje w niebieskim wiaderku (i nawet mi nie przeszkadza, że ma fioletowe akcenty), przeniesionymi z pokoju meblami, które z racji tego, że zafundowałam je sobie sama to przyszły mieszkać ze mną, kurtkami wiszącymi na drzwiach od łazienki, bo nie mamy jeszcze wieszaka, domkiem na klucze od koleżanki, lampą, lampkami, światłem tym które jest i tym którego brakuje, ciepłem bez ciepłej podłogi, zimnymi płytkami w łazience na które nie wchodzę, chyba że na kolanach, bo z racji tego, że białe to myje je średnio trzy razy na dzień mokrą jednorazową szmatką, myciem kwadratowych szklanek w swoim zlewie, siedzeniem i omiataniem wzrokiem wszystkiego ze świadomością, że to moje. Moje, moje, moje. I M., czyli generalnie nasze.
Chociaż przez chwilę będę w nim sama, sama, sama, bez pająków, bez kota, bez piesa i bez M., ale w trybie standby. Czyli oczekująca. Na M., bo kota mi nie wolno, a na dzieci to nie jesteśmy jeszcze oboje gotowi, więc nie bierzemy jeszcze tego psa ze schroniska, dla którego mamy imię albo i dwa.

Aaa. No i mieszkam w ścisłym centrum miasta.
Do pewnego czasu w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z przywileju jakim jest mieszkanie w centrum, choć w tej okolicy mieszkałam do 12 roku życia. Teraz pod nosem mam wszystkie sklepy, bibliotekę, w której chyba dalej remont, ale nie wiem, bo póki co kupuję kosze i pojemniki, i co tylko chcę. Świeże bułki jak ładnie poproszę M., balkon, drzewa na plantach, hałas na drodze i miasto. Miasteczko w zasadzie.
Trochę więc powieliłam życie mojej książkowej bohaterki, chociaż nie mam wanny na czterech nóżkach ani nawet na trzech, bo mam prysznic, no i wszyscy wiedzą czego nie mam więc nie muszę przypominać, że nie mam kota ;)
 

I teraz właśnie kiedy mój, mój, mój ci on chłop przynosi z szafy poduszki i rozrzuca je po kanapie, którą rozkładamy do spania, a składamy jak przychodzą do nas goście oglądać, oblewać i chrzcić mieszkanie, a z każdym jaśkiem, prześcieradłem, pierdołą nie umie przejść obojętnie jak ja nie przechodzę obojętnie koło czegoś futrzastego np. kota i mizia mnie albo chociaż głaśnie po głowie, a w rogu pokoju pali się wysoka rozproszona na sufit lampka, bo nie wiemy ile zabulimy za halogeny, a że mieszkanie do jasnych nie należy to możemy dużo, i że jest cieplutko i przyjemnie, aż mi jest ciepło, a mi rzadko jest tak ciepło jak nie siedzę w kocu i trzech parach grubych skarpet i pewnie za gaz też fajny będzie rachunek, skoro jest tak ciepło, a że w brzuchu nam buzuje pomidorówka od jednej mamy i barszcz z uszkami od drugiej (chwała Bogu, bo dzięki ostatnim zakupom z pralką, dywanikiem do łazienki, klamerkom do bielizny, koszom, garnkom i innym myślałam, że karmić się będziemy tylko rachunkami za wyżej wymienione) i kiedy siedzę w swoim, swoim, swoim fotelu, w którym nigdy nie miałam czasu siedzieć w domu i na moim, moim łóżku leży mój, mój chłopak, a na ławie mój, mój talerz z napisem "cookies" i resztkami ciastek to jestem tak bezgranicznie szczęśliwa, że nie muszę pić drinka z limonką, żeby być pijana szczęściem ;)















































Komentarze