Jestem żoną

Jestem żoną.
Rozkapryszoną, nieznośną, wyluzowaną żoną.
Sypiam z mężem w małżeńskim łóżku, wpychając głowę na nieswoją poduszkę, a włosy do nieswoich ust.
Rano daję się budzić albo i nie.
Wstaję zawsze później.
Śniadań na ogół nie robię - robiłam tylko w miodowym miesiącu.
Pakuję w usta kanapki na stojąco albo jem płatki też stojąc. Jestem jednak kochającą żoną, więc proponuję mężowi dolewkę Coli, bo "Dzisiaj to ostatni dzień kiedy pijemy Colę, od jutra gorzki Earl grey".
Pakuję mu do pracy kanapki, pakuję Knoppersa. Jak nie ma kanapek to samego Knoppersa.
Żegnam w drzwiach w męskiej koszulce i śpiochami w oczach. Zamiast romantycznych pożegnań - ziewam na całą rozpiętość szczęki.
Przeważnie wracam do łóżka, przeważnie zostaję tam ile chcę.
Nieprzyzwoicie się lenię, zagarniam dla siebie całą poduszkę, parskam w wyszarpywanego zwykle jaśka, mruczę, kręcę się, wiercę.
Wstaję jak mi się znudzi.
Łóżko ścielę, pokój wietrzę, bieliznę rozwalam po podłodze, co trzeba wrzucam do prania.
Zostawiam w sypialni namacalne ślady bytu w postaci bałaganu, jakbym zostawiała w niej zamaszysty podpis i zaznaczała swoje terytorium zapachem perfum i pojedynczymi włosami na podłodze.

Przedpołudnie spędzam z muzyką, kubkiem z herbatą i telefonem. Wydzwaniam do siostry, mamy, przyjaciółek - jak to żony mają w zwyczaju. Nie narzekam ani na męża ani na dzieci, nie żalę się nadmiarem obowiązków czy nieusatysfakcjonowanym życiem. Paplam, gadam, wykładam nogi na ścianę, włóczę włosami po podłodze.
Idę na zakupy i oprócz pomidorów, świeżej bazylii i sałaty kupuję ołówki, notesiki, miski i noże. Pod nosem mam też galerię outletową, więc jak na nowobogacką żonę - kupuję sukienkę na wesele, szpilki od Gino Rossi (choć dotąd nie miałam ogólnie żadnych szpilek) i bieliznę, którą można potem rozrzucać po podłodze. No i bluzy, bluzy, bluzy. Przynajmniej do czasu do póki nie wymyślę, że chcę uwić swoje gniazdko i chcę oszczędzać na bambusowy chlebak, miętowy toster i białe łóżko. Wtedy z czerstwego chleba robię bruschettki, nie wyściubiam nosa z mieszkania i mruczę: "Zero zakupów!", a jak mam ochotę na słodkie to słodzę herbatę. Białym cukrem.

Kiedy mąż dzwoni, odpowiadam na pytania: "Co robisz, kochanie?", trzymając telefon ramieniem i myjąc pozbierane z całego mieszkania kubki.
Gotuję zupę, gotuję makaron, nie gotuję mięsa.
Przyprawiam, kosztuję, smakuję. Wycieram ręce w koszulkę.
Zapominam wyłączyć płytę indukcyjną, kiedy oddaję się rozkoszy pisania, nigdy nic nie przypalam, nigdy nie myję od razu naczyń.
Sypię lubczyk do wszystkiego, co by miłość nie klapnęła, a luby nie zorientował się, że jego gwiazdeczka jest gwiazdeczką bez kursu super żony, z brakiem umiejętności cerowania skarpet i prasowania koszul.


Po południu majtam nogami w powietrzu, składam mężowe bokserki z prania, jem albo i nie, wychodzę na balkon, pucuję płytki w łazience, bo łazienka przy mieszkaniu ze mną prawie zawsze równa się włosy, ślady z pasty i tuszu.
Trochę czytam, trochę piszę, dzwonię do męża. Pytam czy nie jest głodny, co zje na kolacje, śniadanie i obiad za dwa dni, jakby miało to jakieś znaczenie i jakbym wcale nie karmiła go głównie warzywami i zieleniną.
Puszczam sobie lekkie filmy, które lekko lecą w tle albo z przytupem słucham muzyki. Sąsiedzi albo są głusi albo też lubią Eda Sheerana.
Piorę pościel, myję naczynia i blaty, przyklepuję śmieci w koszu, żeby sprawiał wrażenie mniej pełnego.
Nie podlewam kwiatków, podlewam za to zioła w doniczce z lidlowego ryneczku.
Planuję odkamienić czajnik, ale tego nie robię, bo w czym potem zrobię sobie herbatę. Myję za to płytę indukcyjną błogosławiąc wygodę jaką daje, wygładzam dłonią kuchenne ściereczki. Ściereczek mam dużo - jednorazowe, kilkarazowe, wielorazowe w kratkę albo napisy. Ściereczki to moja mania, hobby, kolekcja. Kocham ściereczki. Czasami nawet ich używam.
Robię listę do spożywczaka, patrzę jakie chemiczno - kosmetyczne zasoby uszczupliłam, układam męskie koszulki, układam swoje ciuszki, jakby wcale nigdy nie były ułożone i układane.

Czekam, tęsknię, nawijam włosy na palce, rozładowuję telefon, patrzę się w sufit, rozładowuję tableta, przeglądam zdjęcia, rozładowuję laptopa, rozładowuję głośnik.
Idę pod prysznic, wyciągam włosy z odpływu jak woda nie chce spływać. Obiecuję sobie nie dyskryminować brodzika i myć go mniej więcej tak często jak umywalkę.
Pół godziny pieszczę się z suszeniem i prostowaniem włosów.
Tusz do rzęs na rzęsach, umywalce i ręczniku, Klein psiknięty na włosy i ubrany na tyłek.

O powrocie męża wiem, jak winda zaczyna tylko huczeć w ścianach.
Na powitanie skaczę mu w objęcia, całuję w usta, ściskam nogami w pasie, zwisam głową w dół, zamiatając włosami to, czego nie pozamiatałam wcześniej.
Podaję kolację, podaję herbatę, podaję Colę, rozpakowuję plecak z niezjedzonym żarciem i pokruszonym Knoppersem. Jak na dobrą żonę przystało - opierdzielam za niezjedzenie, pytam o samopoczucie, poziom zmęczenia.
Wiernie oczekuję pod drzwiami łazienki (włosy wciąż stygną po tym, jak o mało nie zostały spalone prostownicą), tuptając, że prysznic trwa tak długo.
Myję naczynia po kolacji - czasami nic mi nie spadnie, nie rozpryśnie się, nie rozchlapie i nie stłucze. A czasami dla bezpieczeństwa ich nie myję.

Mam dobry nastrój, jestem wyspana, wypoczęta, zrelaksowana.
Nigdy nie boli mnie głowa, nawet jak mnie boli.
Męża witam wyszczerzem, iskierkami w oczach i czystą radością.
Spać idziemy następnego dnia, bo po co iść spać.

Śpię dobrze, pewnie dlatego, że rozpycham się na łóżku, okno kategorycznie nakazuję zamknąć, zakładam skarpetki, gadam przez sen.
Zaplatam się wkoło męża jak anakonda, a kiedy wpada w półsen, wymacuję na jego uchu magiczny punkt relaksacyjny i spowiadam się ze wszystkiego co zepsułam, zniszczyłam albo oblałam.
Nie chce albo nie ma siły się złościć.
Razem zapadamy w cudowny, słodki sen.

***
No okej.
Żoną nie jestem ;)
Ślubu nie mam, męża też, małżeńskie łóżko dzielę na pół. Ale że jestem większa to zajmuję większą jego powierzchnię.
Staż nieślubu mamy krótki, acz treściwy. Generalnie w większości "przemieszkalny".
I wiecie co? Może gdyby młodzi ludzie mieli okazję sami pomieszkać, dotrzeć się, poznać i albo zaakceptować swoje wady albo i nie, nie byłoby potem tylu rozczarowań, łez i rozwodów.
Albo ślubów na początek.
Może gdyby nie udawało się, że jest się takim, a nie innym, że lubi się artystyczny nieład i raczej nie zamierza zgrywać perfekcyjnej pani domu tylko po to, żeby ją pozgrywać, nikt by się potem nie kłócił i nie rozczarowywał.
A może jeszcze powinno wbić sobie do głowy, że świat nie kręci się wkoło idealnie umytych talerzy, idealnie wypucowanego sedesu i idealnie wyglądającego domu, bo są rzeczy ważne, ważniejsze i mniej ważne, a nie wszystko złoto co się świeci i nie każda idealna żona albo i nieżona to ta, która wszystko robi idealnie.

Tym pozytywnym akcentem kończę, idę się pławić w kąpieli, wylegiwać z książką, zmieniać pościel i czekać na niemęża ;)



 
 


Komentarze