Weekendowa ciąża

Przeżyłam weekendową ciążę.
W 75% ją przeżyłam.

Poczęcie nastąpiło rano i mam nadzieję, że sąsiadów nie było wtedy w domu.
Problemem był już początek.
Zaczęło się od płaczu. Płacz na "Zakochanym kundlu", bo biedny piesek, płacz na "Mój przyjaciel Hachiko", bo zdechnięty piesek, płacz na "Rio", bo nie było żadnego pieska.
Na teledysku Eda Sheerana też płacz, bo biało - rudy kotek, a ja miałam dawno temu kotka i był małym kotkiem, do tego biało - rudym, a finalnie gdzieś poszedł i zaginął.
Płakałam wieszając pranie, płakałam pod prysznicem, płakałam w łóżku.
Dziecko sąsiadów też płakało, więc milej się płakało w takim towarzystwie, chociaż jak sobie przypomniałam że z niemowlakiem to właśnie płacz, niespanie, "niemanie" czasu i sikanie przy otwartych drzwiach to przestało być miło.
Rano M. spytał czy jestem chora, bo miałam nosowy głos.
- Nie jestem chora. To z płakania...
- No to nie płacz.
- Będę płakać!
- Czemu?
- Bo mi się chce!

Potem zaczęły się nerwy.
Warczenie, pyszczenie, płacz przez warczenie, płacz przez złość, płacz przez kotka, przez brak kotka, złość przez płacz, czysta złość, sama złość, foch, poduszka pod pachę i na kanapę, ciche łzy, głośne głosy. I też mam nadzieję, że sąsiadów nie było wtedy w domu.

Następnie dopadły mnie mdłości.
Ohydnie okropne mdłości.
Mdłości wieczorne, przeciągnięte do nocy.
Mdłości na skraju porzygu, możliwości i wyczerpania.
Mdłości spędzone na siedzeniu przy gorzkiej herbatce i słodkiej coli.
Mdłości, które jak zawsze są tylko i aż mdłościami i które męczą swoim przygniataniem narządów, gnieceniem brzucha i ogólnym dyskomfortem.
Przeturlały się przeze mnie do rana i wtedy zaatakowały z większą mocą.
Nie było więc śniadania - była nędzna gorzka herbata, żucie miętowej gumy i jazda do pracy.
W pracy też miałam mdłości i nie mogłam się ze sobą popieścić, bo musiałam pracować.
A praca też się ze mną nie pieściła i w dupie miała, że mi źle. "Chciałaś to masz" mówiły mdłości.
Mdłości przeszły jak to mdłości - w pierwszym trymestrze, czyli koło południa.
I szczęśliwa byłam przez chwilę, bo drugi trymestr zaczęła zgaga.
Przykra, paskudna, silna zgaga.
Zgaga popołudniowa, przeciągnięta do wieczora i nocy.
Zgaga na skraju palenia, dymienia i wybuchu.
Wredna zgaga, paskudna zgaga, dobijająca zgaga.
- Wolę mdłości! - powiedziałam zgadze.
- Pier **l się, to nie koncert życzeń. Myślałaś, że ciąża to reklama Falvitu...?

Półmetek zakończyłam więc dołkiem emocjonalnym.
Brak apetytu, brak energii, brak mocy, brak chęci życia. Depresja przedporodowa jak nic.
Tego właśnie dnia powiedziałam: "Nie mam ochoty" i miałam nadzieję, że wszyscy sąsiedzi są wtedy w domu.
Też były płacze, nerwy i złości.
I biedny M. który rwał włosy z głowy i który powoli szukał numeru do płatnego zabójcy.

Trzeci trymestr wcale nie był łaskawy, a ja nie promieniałam radością i nie tryskałam energią.
Bolały mnie cycki, bolał mnie brzuch i wszystko mnie bolało.
Miałam huśtawkę nastrojów, wielki brzuch, wstręt do jedzenia - tylko hemoroidów nie miałam.
M. nie mógł ze mną wytrzymać, ja sama nie mogłam ze sobą wytrzymać.
- Nie chcęęęę! Niech to się skończyyy!!! - płakałam.



 
Okres dostałam dwa dni po weekendzie, trzy po terminie.
Nagły, nieoczekiwany i cudowny.
Jak dobrze!
Błogosławię ból w jajnikach, błogosławię ściskanie w dole brzucha, błogosławię ciągnięcie w krzyżach i błogosławię swój niebłogosławiony stan.
Z każdym skurczem śpiewa mi serce.
M. prawie płacze ze szczęścia, że wrócę ja, dawna ja, bez płakania, bez czepiania, bez nieuzasadnionych pretensji, bez zdolności odkładania suszarki i prostownicy na miejsce. Bez pier*olca  w głowie i mordu w oczach. Bez burzy hormonów, bez opcji: "Nie tykaj", bez wszystkich tych marudzeń i płaczów o brzuch i cycki, które tylko dla mnie są zauważalnie większe.


Dziś dalej rozkoszuje się swoim cierpieniem i dalej masochistycznie cieszę z bólu.
Chodzę szczęśliwa jak skowronek, nawet jak muszę się przy tym trzymać za brzuch.
Jęczę, ale i tak się uśmiecham.
M. nie wychodzi z podziwu jaką sobie popierdzieloną dziewczynę znalazł. Patrzy na mnie badawczo kiedy tak się szczerzę, a ja widzę w jego oczach tę walkę myśli i natłok pytań, jak można tak się cieszyć z bólu i powolnego wykrwawiania się.
Traktuje mnie wciąż z lekką rezerwą, bo diabelskie oblicze, które mu przedstawiłam wciąż śni mu się po nocach. Dalej boi się do mnie zbliżyć.
Uśmiecham się do niego słodko i zachęcająco.
- Jestem taka szczęśliwa - mamroczę z no - spą w ustach.
- Jesteś naprawdę nienormalna. Przecież Cię boli!
- Trudno. I tak się cieszę. Naprawdę nie wiem jak rodzi się cud instynktu macierzyńskiego, bo dla mnie co miesiąc rodzi się cud bez rodzenia.

M. chyba powoli zaczyna rozumieć o co chodzi i sam też już uczy się, że i dla niego co miesiąc jest święto.
Cieszy się, że ja zachowuję się już prawie normalnie.
Ja też robię się spokojniejsza i nie zachowuję się już jak mały psychik.
No a przede wszystkim nie płaczę.
Wyłącza mi się nawet opcja "Nie dotykaj, grozi porażeniem!".
Nucę sobie w duchu wzniosłą pieśń chwalącą cuda techniki i antykoncepcji, głaszczę płaski brzuch i mówię do M. :" Mam nadzieję, że sąsiadów nie ma w domu...".












Komentarze