Blue

Stałam się kanapowcem.
Osobą, której do szczęścia potrzebny koc, kubek i kot - poduszka.
Która jedyny sport jaki uprawia to pięciominutowy spacer do pracy, udawanie małych piłeczek albo dużych dinozaurów z dziećmi i ściąganie książek z półek biblioteki.
Ja.
Ta, która wcześniej popierd***ła na zumbę tak natarczywie, że była cieniem swojej instruktorki.
Która nosiła jej torbę, stawała tuż za nią, żeby dobrze widzieć i leciała na salę postawić w strategicznym miejscu butelkę wody jak januszowy parawan na piasku, żeby nikt się nie odważył zająć jej miejsca.
Która nigdy nie miałą dość, która jarała się aktywnością, która miałą kondycję.
Która puszyła się, że jest nie do zamęczenia, a ilość podciągnięć na drążku chciała sobie wytatuować na czole.

Zaczęło się od windy.
To znaczy od tego, że latem poznałam chłopaka, a on mieszkał na ósmym piętrze.
Dopóki chodziłam do niego na nogach było okej.
Okej było jak wbiegałam do niego.
Jak z nim zamieszkałam - dalej było okej, bo dodatkowo nosiłam jeszcze zakupy.
A przestało być okej jak oboje zaczęliśmy zalegiwać na balkonie chcąc uciec od duchoty lipcowego bloku i ani w głowie nam były schody, bieganie czy rower.
Najpierw nie biegałam, bo Warszawka to nie miejsce żebym sama biegała po nocy (akurat do biegania to noc jest moją porą).
Potem nie biegałam, bo nachodziłam się na służbach.
Na zumbę nie chodziłam, bo nie wiedziałam gdzie.
A na siłownię, bo miałam lepsze zajęcia.
Lato upłynęło więc błogim upalnym lenistwem, pachnąc burzami i stolicą.

Jesień była piękna.
Poprzeziębiane pęcherze, kolorowe liście, przeprowadzki, rozłąki.
Jak siedziałam sama na mieszkaniu, pokusiłam się o jakieś wymachy nogami i rękami, byłam nawet na zumbie.
A potem milion wymówek.
Bo wyjazdy, bo jazda, bo zmęczenie, bo brak czasu, żeby sobie razem posiedzieć na kanapie....
To teraz siedzę.
Od ponad pół roku.
Jak odpuściłam sobie bieganie, odpuściłam i zumbę. Jak zumbę to i siłownię. Jak siłownię to i matę w domu.
Jem tyle, że przedszkolaki mogłyby się ze mnie śmiać, a słaba jestem jak mucha. Jak mucha.
Na nartach też daję popis, nie tylko braku umiejętności, ale i wyższego poziomu bycia małą lebiodą, bo mocy brak. 
Od lutego marzę, żeby wrócić do formy, a póki co łapię od dzieci wszystko i a to mam chrypę, a to zatoki.

Dziś postanowiłam (za namową koleżanki, bo chyba nie sama z siebie) pójść na zumbę.
Zumba okazała się być zumbą strong, więc możecie sobie wyobrazić jak to wyglądało.
Tak, pół przećwiczyłam. Byle jak bo byle jak, ale przećwiczyłam.
Potem stwierdziłam, że zaraz się zrzygam i że nie mogę więcej tak skakać i pompować. Aa, pompki, te pomki, które tak namiętnie robiłam przed, na i po szkole policyjnej. Te, dzięki którym miałam ręce nabite jak małe chałki... No cóż. Teraz pompkę to se mogę zrobić. Babską!
Kiedy cała hałastra rzuciła się więc po maty na zakończenie zajęć, ja zrobiłam to, o czym marzyłam prawie od początku.
Walnęłam się na matę i udając, że macham nogami i rękami, zalęgłam na cudownej piance jak nieżywa.
W głowie zamiast wyskakanej i żywej wiewióry miałam rozleniwionego spasionego kota, reagującego tylko na dźwięk otwieranej lodówki.
Kota tłuściutkiego i pulchnego jak serdelek, podobnego do poduszki, którą przywlekłam z Krynicy, bo powiedziałam, że bez kota stamtąd nie wrócę.
Niestety. Śmietniki, chodniki, rowy. Jak na złość wszystko było puste, a słowo daję, że zwinęłabym każdego napotkanego kota, byle by nie miał obroży albo miał taką, którą szybko można odpruć.
Kota dostałam ze straganu. Pluszowego. Poduszkę właściwie.
Kot jest czarny i oczywiście ma na imię Blue. Właśnie tak, jak dałabym na imię kociakowi, którego wczoraj widziałam, jak pojechałam oglądać sukienki ślubne.
Sukienki były spoko. Na swoich właścicielkach. Ja wyglądałam w nich jak beza, bezka, bezunia. A kot? Kot był rozkoszny.
Tak szary, że aż niebieski, z niebieskimi oczami.
Wracając do domu łykałam bolesne rozczarowanie, że gdybym nie dała się zaobrączkować to wracałabym w te mrozy z kotem pod pazuchą, ale wtedy mnie tknęło, że przecież gdybym nie miała się hajtać to nie pojechałabym mierzyć kiecek.
Potem zażyczyłam sobie od koleżanki zdjęć niebieskiego kota, żeby nimi czarować M. do snu, żeby mu zaprojektować sny i żeby tak go omotać kocimi urokami, żeby zamiast źrenic miał małe kotki w oczach, ale rano dostałam smsa, że właścicielowi i tak kot się podoba i go nie odda.
Zaczęłam od razu przeliczać stan swojego konta, patrzeć do kuferka z biżuterią i przypominać sobie jakieś chwyty obezwładniające, żeby kota wykupić, odbić, porwać, ale popatrzyłam na swój prawy serdeczny i zobaczyłam małą błyskotkę, która uświadomiła mi, że w kolorze blue to ja sobie mogę teraz kupić fartuszek.

Wczoraj zaś, po dwunastu latach niejedzenia mięsa, kupiłam schab bez kości, "Pomysł na kotleciki schabowe w sosiku z zielonym pieprzem" i oddzielając dzielnie tłuste skrawki i karmiąc nimi psa i kota, pod kuratelą mamy i siostry, które instruowały mnie jak trzymać nóż - popełniłam pierwsze w życiu danie mięsne. Dotykałam, kroiłam, rzucałam zwierzakom.
Kotka rodziców mnie uwielbia. Od tej pory na mój widok leci do mnie i pewnie myśli sobie: "Mięso! Surowe mięso!". Pies to ogólnie mnie uwielbia, bo zgarnęłam go z ulicy szybciej niż ekipa z "Hope for paws", ale fakt, że dałam mu trochę mięska, a nie kalarepki...

A ja kupiłam jeszcze gotowca na skrzydełka w miodzie i kurczaka w papirusie i teraz nie wiem czy najpierw nabyć żaroodporne naczynie czy tłuczek do mięsa.
Wszystko to z wyrazami miłości, poświęcenia i oddania.

I nadziei, że przez żołądek do serca, a sposobem do kota ^^.

Komentarze