Przejdź do głównej zawartości

Cztery dni

No i w tym roku wakacje zaliczyliśmy przed wakacjami :)
Zrobiliśmy sobie szybki czerwcowy wyskok na Węgry z prostej przyczyny - Mateusz raczej nie dostanie wolnego w sezonie.

Nasze wypady zwykle są spontaniczne i w miarę szybkie. U nas to decyzja, obopólna zgoda i wyjazd.
Kiedy Mateusz dostał wolne cztery dni w komplecie, wzięłam szybki urlop i w niedzielę zaraz po jego nocnej służbie wyruszyliśmy w drogę.
O wolne starałam się już wcześniej, spakować też się pi razy oko spakowaliśmy, ale tak naprawdę to że jedziemy, wiedziałam chwilę przed wyjazdem.

Pierwszy nasz błąd - nierozmienienie pieniędzy w Polsce, więc Wy to zróbcie.
Na Węgrzech doliczają sobie profity i trochę gorzej się na tym wychodzi.
Poza tym było super.
No tak - Węgry to nie Bali, Teneryfa ani Włochy, ale jedna z lepszych opcji jeśli się ma do dyspozycji kilka dni. W Krynicy byliśmy zimą (3 dni), nad morzem jesienią (też 3 dni). Nie było sensu jechać nigdzie w Polskę, za granicę ani tyle. Gwarancja, że pogoda raczej się uda, że będzie woda, słońce i odpoczynek to łatwe działanie, którego wynik wynosi Węgry.

Rok temu byliśmy w Hajduszoboszlo na campingu i nie powiem - było fajnie, choć nad ranem w namiocie bywało chłodno. Byliśmy też wtedy z moją mamą i za bardzo tego nie odczuliśmy, a wręcz myślę, że wakacje z mamą, która chodzi swoimi ścieżkami, użycza prądu z domku i robi darmowe sesje zdjęciowe jest dużo lepsza niż wakacje z dzieckiem, ryczącym i marudzącym jak wszystkie te dzieci spotykane w okolicznych basenach, restauracjach, sklepach. Do łóżka też nam nie zaglądała, nie przeszkadzała, nie absorbowała, no i nie kosztowała ani złotówki :) Dzieci są fajne w pracy, dzieci są fajne na obrazkach, dzieci nie są fajne na wakacjach. Tak czy siak - wakacje przed sezonem to jeszcze jeden plus. Dzieciaki nie mają jeszcze wolnego, dzieciaków tyle nie ma. Albo są, acz w mniejszym natężeniu. Zawsze to trochę lepiej. I o ile się nie mylę, rok temu po wyjeździe też narzekałam na dzieci ;D.
W tym roku pojechaliśmy jednak sami i tym razem nie spaliśmy pod namiotem. Hotelu brać nie zamierzaliśmy, bo wydaje się to nam nieopłacalne. Akurat nie tam. Polskie hotele są okej i jadąc gdzieś, zwykle wybieraliśmy ładny, fajny hotel. Ceny takich przyjemnie trzygwiazdkowych wahały się od 180 do 260 zł za dobę, ale warto było zapłacić, bo były nowe i zadbane. Za dwie noce wychodzi parę stów, ale to cena jaką się płaci za wygodę. No i wciąż nie jest to Arłamów z ceną z kosmosu :)
Z wakacji sprzed roku pamiętam, że szukając lokalu dla mamy przecieraliśmy oczy, bo na Węgrzech hotelowa noc w euro kosztowała swoje, a szału nie było wcale, a wcale. Jeśli mielibyśmy więc mieć wypasiony, porządny hotel - cena naszej wycieczki mocno by się zaokrągliła.
Drogi hotel odpadał, bo i tak planowaliśmy większość czasu spędzić na basenach.
Domek odpadał, bo po co domek dla dwóch osób.
Została kwatera.
Wynajęcie pokoju u kogoś to dobre rozwiązanie, jak planuje się spędzać większość czasu "poza", a wracać głównie po to, żeby spać. Można się wygodnie przespać, jest lodówka, czajnik, łazienka, a przy tym wszystko jest zwyczajnie swojskie.
Pierwsze oglądane mieszkanko było paskudne, a że aż tak oszczędzać nie musimy, szukaliśmy dalej.
Trochę polskiego, trochę angielskiego, łamane migi i bach - znaleźliśmy mieszkanko.
Czyste, proste, w przyzwoitej cenie. Na nasze 240 zł, ale za trzy dni.
Tak - hotel oczywiście wygrywa, bo jest śliczny, ale jak dla mnie mieszkanie wygrywa z namiotem. Wygoda, wygoda, wygoda. I zero trawy w butach :)


W pierwszy dzień rozmieniliśmy tylko kasę i poszliśmy na kolację.
Leniuchowanie nad wodą zaczęliśmy następnego dnia rano.
Na basen najlepiej jest dla mnie iść koło 10 -11, tak, żebym zdołała się wyspać, na spokojnie zjeść i nigdzie nie pędzić.
Skoro o pędzeniu mowa - śniadania opędzaliśmy we własnym zakresie. Szwedzki stół ze mną skubiącą tylko pomidory i chleb to nie zabawa. Zabraliśmy w turystycznej lodówce masło, warzywa i bułki i przez pierwsze dni mieliśmy gotowe zestawy do jedzenia. Potem wystarczyło dokupić to, co brakowało i można było celebrować posiłki na spokojnie, w piżamie. Śniadania jedliśmy na balkonie, potem piłam na nim kawę, siedzieliśmy chwilę i zbieraliśmy się do wyjścia.

Musiałam sobie jedynie kupić kapelusz przeciwsłoneczny i chustkę na głowę do wody, poza tym mieliśmy wszystko, więc pakowaliśmy to wszystko w plecak i śmigaliśmy na baseny.
Muszę przyznać, że dla mnie na basenach fajnie jest tak do godziny 15:00, potem zaczynam być znudzona.
Co robimy na basenie?
Trochę wody chłodniejszej (do zimnej przez pęcherz nie wchodzę wcale), trochę cieplejszej, trochę tej super przyjemnej cieplutkiej i tej leczniczej, gorącej jak zupa. W chłodnej się wygłupiamy, pluskamy, Mateusz mnie podtapia, schodzimy pod wodę, kręcimy się, wygłupiamy, udajemy że pływamy. W ciepłych wodach zalegamy jak krokodyle, wystawiamy głowy do słońca i czekamy aż przypełznie do nas zdobycz. Na przykład bachor, który leje po wszystkich wodą z zabawkowego pistoletu.
Posileni drobną niewegetariańską przekąską z dziecka, idziemy się przejść po okolicy, liznąć trochę słonka, zjeść coś (dla mnie odpada, bo 99% to fast food, a "sałatka" to rzucenie do miski sałaty, pomidora i kawałków fety wielkości ziemniaka) i nasmarować się znowu balsamem z filtrem.
Nudzić zaczyna mi się już po paru godzinach.
Mam ze sobą książkę i mogę iść ją czytać na kocyk, ale Mateusz boi się, że niepowstrzymywany przede mnie powystrzela resztę dzieci w basenie więc solidarnie zostaję razem z nim.
Trochę poskaczę na wodnej gimnastyce, ponurkuję, wskoczę Mateuszowi na barana i zażądam przepłynięcia na drugi, głębszy brzeg.
Koło czwartej mam już dość i dość ostentacyjnie to okazuję.
Właśnie minęła godzina odkąd moja siostra wróciła z pracy do naszego mieszkania, gdzie tymczasowo mieszka i zajmuje się kotem, więc chcę do niej dzwonić i rozmawiać o kocie. No właśnie. Nie pytacie nic o kota :) A kot został w dobrych rękach, z ciocią i doglądającą go babcią. Relacje dotyczące Blusia odbywały się codziennie, trwały dość długo, a kończyły się oglądaniem zdjęć i pianiem nad nimi.

Jak już udaje mi się namówić Mateusza do wyjścia, przebieramy się, zabieramy cenne portfele i pierścionki z sejfiku, dzwonię do siostry, a rozmawiając z nią idziemy spacerkiem do mieszkania pod orzeźwiający prysznic i do łóżkowego lenistwa.
Wieczory były jak rok temu wychodne.
Pierwszego wieczoru mieliśmy tańczyć - nie wyszło, bo byliśmy zmęczeni. Drugiego objedzeni, trzeciego spaleni słońcem. Ogólnie - tańczyć trzeba chodzić pierwszego dnia ;)
Ostatniego dnia rano padało (w nocy było burzowo) i było dość chłodnawo, więc zamiast jak przez większość czasu chodzić w zwiewnych sukienkach w koty albo koronki, ubrałam długie spodnie, zamiast japonek ukazujących pazury z odpryśniętym już po jednym dniu lakierem założyłam wieśniackie skarpetki w miętowe grochy do tenisówek plus ciepłą bluzę i ruszyliśmy do Miszkolca.
Po drodze jedne chmury pofrunęły w lewo, drugie w prawo, słońce jakoś wyglądnęło zza tych chmur, które zostały i tak - ostatniego dnia też mieliśmy piękną słoneczną pogodę.
W Miszkolcu byłam z kolei po raz pierwszy. Na szczęście dzięki relacji z bloga znalezionego w necie wiedzieliśmy parę faktów jak np. że są tam drogie parkingi (2000 forintów czyli na nasze 26 zł) i niezbyt dobrze rozwinięta gastronomia.
Auto zostawiliśmy jakieś 500-700 metrów od kompleksu na bezpłatnym parkingu, ja przebrałam paskudne ciuchy na dżinsowe szorty i krótką koszulkę, założyliśmy okulary i poszliśmy się moczyć dalej.
Baseny w skałach wywołały u mnie szybkie "wow". Podniecałam się nimi mniej więcej dwie godziny, a potem jak już Mateusz zrobił mi milion zdjęć, stwierdziłam, że mi wystarczy. Popluskaliśmy się jeszcze trochę w kolorowanych wodach, trochę poopalaliśmy brzuchy na zewnątrz, po czym zawinęłam się w ręcznik i stwierdziłam, że do wody nie wracam. Karnet na 4 godziny jest więc idealny. Za dwie osoby wychodzi chybaaa 5400 (?), tj. ok. 70 zł. 35 zł na osobę to nie jest jakoś specjalnie dużo.

Z jedzeniem rzeczywiście ciężko było trafić.
W pierwszej restauracji (oprócz drącego się dziecka, Jesus Christ :D) nie można było płacić kartą, a w menu brak było pozycji dla mnie.
No właśnie.
Pozycje dla mnie to zawsze śliska sprawa, bo ja to generalnie jestem problemowa przy jedzeniu. Z wegetariańskich dań nie wystarczą mi pierogi czy gotowany ryż. Ja chcę zjeść coś dobrego.
Generalnie najlepszym wyborem jest zawsze restauracja włoska. Sałatki, makarony, pizza. Plus bruschetki, foccacie i czasem zupy krem na bulionie warzywnym. Jeżdżąc po naszych (polskich) restauracjach na ogół udaje mi się znaleźć coś dla siebie. Czasami robię drobne modyfikacje (np. wywalam kurczaka z makaronu albo szynkę z pizzy), a czasami w menu są po prostu pomyślane, wegetariańskie dania i nie są one z soi ani ciecierzycy.
Tam problemem był całkowity brak czegokolwiek do zjedzenia.
Druga restauracja wyglądała na drogą. Stały przed nią same drogie samochody, z mustangiem na czele. Byliśmy już jednak trochę wygłodniali i zmęczeni, więc zaryzykowaliśmy.
Kelner mówił po angielsku, więc nie było problemu z zamówieniem. Gorzej było z realizacją, bo szybko okazało się, że nie ma bakłażana do mojej bakłażanowej zupy krem z grzankami i nie ma gulaszowej zupy marzeń Mateusza. Ja zmieniłam koncepcję na opiekane ziemniaczki i grillowane warzywa, Mateuszowi została w zamian zaproponowana zupa transylwańska.
Błąd numer dwa - jeśli kelner przychodzi z przepraszającą miną, mówiąc że czegoś nie ma, ale proponuje coś w zamian, odpraw go z kwitkiem, poszukaj w menu coś fajnego i zamów. Nigdy, przenigdy nie zamawiaj, bo:
1) okaże się, że to danie, które jest, bo ewidentnie nie schodzi,
2) danie będzie się składało z tłuszczu i wody,
3) będzie ohydne i nie do przełknięcia.

Tak więc ja jadłam ziemniaczki, marchewki i cukinie (zimne), a Mateusz męczył swoją zupę, przegryzając ją frytkami. Rachunek nie wyszedł ekstremalnie wielki, śmiem twierdzić, że w polskich restauracjach płacimy prawie dwa razy więcej, ale też dużo smaczniej jemy.
Wcześniej w Hajduszoboszlo przyssaliśmy się do jednej restauracyjki ze swojskimi meblami z palet na zewnątrz i jedliśmy tam codziennie. Mateusz jadł różne hamburgery, a ja różne makarony. Spróbowałam spaghettii pomodoro, penne z pomidorami i pyszną pizzę.
Wbrew pozorom nie jem pizzy wegetariańskiej. Ponieważ początkowo pizza była moim jedynym ratunkiem w restauracji, szybko nauczyłam się wybrzydzać :). Dla mnie prawdziwa pizza ma więc być taka jak oryginał - dobre ciasto, sos pomidorowy i mało składników. Mój Mateusz nie lubi "obrzydliwych wysokich brzegów", ja nie lubię jak na pizzy jest nas***ne pierdół. Zwykle biorę więc taką, która mi pasuje i wywalam z niej mięso albo biorę pizzę iluśtamskładników czy ŻyczenieKlienta. A pizza idealna to sos pomidorowy, mozzarella, świeża bazylia, rukola, pomidorki koktajlowe albo zwykłe i ewentualnie brokuł. Taką właśnie dostałam i była rewelacyjna. Jedzenie smakowało pysznie, a wychodziło koło 50-60 zł, więc wciąż przyzwoicie. W Polsce zwykle rachunki zamykają się nam koło 80-100 zł, a przecież jemy podobnie. Tak więc były usatysfakcjonowane podniebienia, pełne brzuchy i codzienne napiwki ;).

Generalnie wakacje były świetne.
I nie żałuję, że drugi raz byłam w tym samym miejscu, ani że nie było to nic mega egzotycznego czy drogiego.
Nie wiem czy potem uda się nam gdzieś wyskoczyć. Ja urlopu planowanego już nie mam, zostaje mi jedynie narzucone sierpniowe dwa ostatnie tygodnie co i tak jest błogie, bo w Policji zostawał mi na urlop listopad albo grudzień. Nie, nie łapał on świąt ;). Zostaje tylko kwestia Mateusza i stojący pod wielkim znakiem zapytania jego urlop.
Aczkolwiek jego rodzice kupili basen, mają wielkie podwórko z ślicznymi krzewami i huśtawką, moi mają warzywny ogródek, materiałowe hamaczki na tarasie i dwa koty, więc tak czy siak będzie cudownie.

A nasz wyjazd?
Było słonko, dobre jedzenie, wino, sukienki, woda.
Jest opalenizna, fajne wspomnienia i mnóstwo zdjęć.
I tak zgrzeszyłabym gdybym nie powiedziała, że na co dzień się przemęczam, nie wychodzę z garów i nie jem poza domem, ale w domu nie odpocznie się tak jak odpoczywa się na wakacjach, nawet jeśli są to tylko cztery dni ;).














































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b