Herbaciane mydło

Wpis zaczęłam całkiem inaczej, bardziej poglądowo i kontrowersyjnie, ale mi się nie chce.
Nie dziś.
Za długi byłby wpis i nie mam ochoty potem odpowiadać na wiadomości albo komentarze z tej nagłej niemiłej sławy :D.

Oprócz tego, że chciałam wylać swoje gorzkie żale, zatęskniłam też za pisaniem bzdetów.
Jakoś wcześniej udawało mi się opisać swój dzień jako początkującej związkowczyni ("Jestem żoną") traktując wszystko prześmiewczo, jakoś umiałam zmetaforować wpisy kocimi wąsami, jakoś płynnie przechodziłam przez te szczególiki.
Teraz mam ścisły temat i albo piszę o mieszkaniu albo o ślubie albo o kocie.
A czasami chciałabym tak rano wstać, leniwie włączyć laptopa, owinąć się kocykiem i napisać coś banalnego.

Banalnie miło jest choćby dlatego, że mam mieszkanie, w którym dobrze się żyje, mam świetną pracę i miłą codzienność. Oczywiście mam chwile, że myślę, że mam depresję (mimo antydepresyjnego kota), mam gorsze dni i wysyp pryszczy przed okresem, ale i tak jest super.
Poranki nie są już tak zabiegane jak wcześniej, nie piję rano dwóch łyków kawy, a moje poranne zajęcia i obowiązki to zjedzenie śniadania i głaskanie kota.
Do pracy dojeżdżam nieswoim samochodem, skaczę po stacjach zamiast słuchać piosenek, śmieję się z audycji radiowych. Pogodę póki co mam bajeczną - rano lekkie mgły z przeświecającymi promieniami, w drodze powrotnej takie słońce, że aż razi w oczy. Pogoda mnie jara jak mało co i pogoda głównie determinuje mój dobry nastrój. Jak pada - po pracy czuję się w obowiązku wskoczyć w kombinezon i złapać książkę za rogi, co też jest całkiem miłe.
W kuchni czuję się jak ryba w wodzie, czasami nie gotuję, z chłopakiem widujemy się dużo, jeździmy gdzieś często, kłócimy się po równo.
Udało mi się rozciągnąć dobę.
Pracuję krótko, więc mam czas absolutnie na wszystko.
Dzień zapełniam do oporu, popołudnia mam na korepetycje, wieczór dla siebie.
W weekendy mam studia, porządki i często rodziców, ale zawsze jakoś lekko i powoli to płynie.
Nie jestem przemęczona, nie gonię, nie pędzę.
Kolekcjonuję jabłka w paterze, wylewam kawę jak robi się zimna, prowadzę badania na temat tempa znikajacych cukierków z miski na ławie.
Piję herbatę z pomarańczą, gubię zakładki do książek, rzucam gumki aportującemu kotu.
Odpoczywam po odpoczynku, męczy mnie tylko bariera komunikacyjna relacji mężczyzna - kobieta, bo nasz związek zdecydowanie jest związkiem dwojga charakternych ludzi.
Dzień jak nie rzucamy mięsem jest dniem rzucania nożami, pierścionkiem nie rzucam wcale.
Słucham ciszy, cieszę się samotnymi wieczorami, żeby bardziej cieszyć się nocą we dwoje, z okazji jesieni kupiłam herbaciane mydło, termofor sowę i białą szafkę na buty. Jest z Biedronki, tania jak barszcz, a zmieścić w nich mogę pantofle albo buty dla krasnoludka. No i Blue się tam mieści. Jak się nie zamknie drzwiczek.
Ciuchów nie prasuję, obiady raz robię raz nie, mierzę ślubną sukienkę zawsze wtedy kiedy w tle leci mi ślubny program i mówię niecenzuralne słowa, jak depcząc po trenie gubię koraliki.
Najpiękniejsze wyznanie miłości to dla mnie: "Nie, nie gotuj nic, jutro gdzieś pojedziemy".

Przestawiłam totalnie tryb.
Robimy sobie weekend w tygodniu, jeżdżąc do kina albo na obiad do restauracji, w soboty dzielę czas na naukę i kota, a w niedzielę i święta odurzam, trzepię dywany i myję lodówkę. Kiedyś trzeba, a nie mam parcia, żeby sprzątać po nocach albo w dzień, który możemy spędzić razem i razem wyjść. Nie. A żebym miała wyrzuty, że w dzień święty u mnie impreza odkurzaczowo - pralkowa to też ni hu hu.
W weekendy jak siedzę w domu bez zajęć, przeważnie wystrzegam się robienia wszystkiego na raz. W sensie - odkurzacz i mop w tygodniu, obiad na trzy dni, w sobotę tylko lekkie ogarnianie, pranie etc. Dlatego własnie teraz piszę przez pół dnia. Przeleciałam już ślubne programy na tvnstyle, dwa filmy i teraz męczę serial swojego dzieciństwa na netflixie ("Ich pięcioro") w międzyczasie pilnując, żeby Blue nie podkradał smakołyko - witaminek. Uzależnił się od nich do tego stopnia, że nie mam gdzie ich schować, bo mój kocur potrafi się wspiąć i na szafę i na kuchenny blat (z nosem przy kuchennych półkach), mimo że waży już prawie cztery kilo.
Z okazji kataru testuję dziś nową perfumę. Do klasycznego Kleina, do pysznego Gabbana, do stojącej w kącie zielonej herbaty dołączyła jakiś czas temu Cerruti z datą na opakowaniu. Podobała mi się na mojej fryzjerce, na mnie - nie bardzo. Była za mocna. Ale, ale - nie z zatkanym nosem ;) Zobaczymy co powie na ten temat niezależny ekspert, który za chwilę pewnie dodrepta do mnie i do mieszkania.
I tak prowadzę życie wiecznej singielki, sama z kotem, książką, praniem i wegetariańskim makaronem, a równocześnie obiecałam, że kiedyś zrobię rosół (sic!), szykuję się do ślubu i chcę kupić nową pościel. Tym razem na dwie poduszki ;)




PS A z okazji porządków udało mi się dorobić zdjęcia reszty pomieszczeń - łazienkę, pokój Blusia, korytarz. Jak na skromne warunki, jak na wynajmowane lokum i jak na etap dorabiania urządzam całkiem po swojemu. Po prostu 90% stanowi mięta :)















































































Komentarze