Przejdź do głównej zawartości

Sukienka (czyli Ptaszki ćwierkają, Ślubne odc. 2)

Na pierwszym weselu, na którym byłam, miałam na sobie babciową sukienkę w kolorze spranego beżu. Była to pierwsza lepsza sukienka, którą znalazłam w sklepie i która mi pasowała, oprócz tych, które aż dzwoniły od nadmiaru cekinów.
Buty też miałam jakieś niezbyt. Niezbyt wysokie, niezbyt ładne. Nawet nie wiem skąd je miałam.Chyba z domowej szafki na buty.
Tak, byłam nieobyta, nie znałam się na ładnym ubieraniu, pierwszy raz byłam na weselu i ogólnie - pierwszy raz w balowej sukience i butach na obcasie.
Nie, nie byłam na studniówce. Swój błąd zrozumiałam mniej więcej po dziesięciu latach.
Dopiero po weselu stwierdziłam, że babciowa sukienka to był błąd. Duży, okropny błąd.
Zdjęć "w" nie posiadam. Pieję z tego powodu ze szczęścia.

Na drugie wesele kupiłam już dwie sukienki.
Na zakupy wybrałam się z jak zawsze szczerą siostrą i kuzynką, a oprócz sukienek nabyłam czarne szpilki na niebotycznych obcasach, w których nie umiałam przejść kroku.
Sukienki kupowałam na krośnieńskim rynku. Jedna była ciemnoniebieska (może nawet chabrowa), druga malinowoczerwona. Niebieska miała gorset i miałam w niej cycki wielkie jak melony, więc gorsety są dla mnie skreślone raz na zawsze, a czerwona miała krótszy przód, a dłuższy tył i wyglądałam w niej: "O Boże, jak wieśniacko!" , powiedziałam jak zobaczyłam się niedawno na zdjęciu. Wtedy i tak byłam szczęśliwa, że nie wyglądam babciowo, w szpilkach oczywiście wystąpiłam na tyle, żeby przejść z kościoła na salę i na tym zakończyłam swoją karierę szpilkową i czerwonosukienkową. Zdjęcia mam - w suknience, na fotelu, w szpilkach, ze sztucznymi słonecznikami i obrazem w tle, z kundelkiem u stóp. Nie, nie podzielę się.


Na trzecie wesele dalej ubierałam się na rynku i dalej nie znałam się na kupowaniu sukienek.
Już wtedy miałam zajawkę na miętę, więc kupiłam miętową sukienkę z czarną kokardą o ciekawym niesymetrycznym kroju. Na tyle ciekawym, że nie umiem go nazwać. Taki w sam do kręcenia się po parkiecie.
Nie była najgorsza. Powtórzyłam ją nawet we wrześniu, przebierając się w nią w aucie po północy na ostatnim weselu. Kokardy już wtedy nie miałam. Duże kokardy to powyżej mej godności.


Za czwartym razem dalej wiedziałam, że nie chcę cekinów, błyskotek ani złotych elementów, ale wiedziałam też, że na pewno nie ubiorę żadnej już wcześniej założonej sukienki.
Postawiłam na szmateksową miętową kieckę, wąską, krótką i fajną, w zapasie mając chabrową z koronki, ale zabijcie mnie, nie pamiętam czy ją w końcu ubierałam czy nie.
Ostatecznie wybór wąskiej dopasowanej kiecki był dobrym wyborem, buty miałam czarne. Z kokardką ^^.

Piąte wesele było nieco ponad rok temu.
Wtedy, kiedy umiałam już wydać jednorazowo majątek na ciuchy, wiedziałam, że markowe majtki to markowe majtki, miałam lekko przewrócone w głowie, spodnie same calzedoniaste i żadne inne i całkiem fajną wypłatę. No i galerię pod nosem koło piaseczyńskiego mieszkania Mateusza.
Sukienka była jasnobłękitna, prosta i w miarę zwiewna, a ja wyglądałam w niej jak trochę przerośnięta, ale Calineczka.
Kiecka miała lekko koronkowo - cekinowo tył ale byłam tak podjarana kolorem, że nawet cekiny jakoś przeszły.  Zresztą - po tych paru latach i weselach, wiedziałam już, że mam na tyle wydumane gusta, że znaleźć dla mnie sukienkę to więcej niż wyzwanie.
Szpilki miałam tak wygodne, że trzy pary balerinek przejechały się 800 km w tę i z powrotem. Zero obtarć, zero problemów, zero zawodów.
Wybawiłam się cudownie, czułam świetnie i wiedziałam już, że odpowiedni strój i buty to lepsze samopoczucie większa pewność siebie i przede wszystkim wygoda.




Wiecie już, że nigdy nie chciałam wychodzić za mąż, prać męskich gaci i robić schabowych, ślub wydawał mi się stratą pieniędzy, białe sukienki i pierścionki zbyt błyszczące, a generalnie to nigdy nie chciałam też rozmnażać swych wspaniałych genów i marzyło mi się czyste singielstwo przypieczętowane kotem.
A ja wiem, że już po paru miesiąc związku, mieszkania i tuż po ustąpieniu pozakochaniowego szoku, twardo i dobitnie dotarło do mnie, że stało się to tak nagle i tak szybko, że niemożliwą niemożliwością będzie się odkochać, żeby spełnić swój staropanieński projekt. I kiedy zaczęły się plany ślubne, pierwszą myślą była właśnie myśl: "Sukienka!".
Bo nie mogłam mieć sukienki, w której będę się znów źle czuć, zwłaszcza że to miał być MÓJ dzień, TEN dzień i generalnie dzień, który miał NIE NADEJŚĆ ;).

Sukienek jest multum.
Nawet nie wiedziałam, jakie są typy, kroje czy marki.
Ale przeglądając na necie sukienki wiedziałam coś, co pewnie już wiecie.
Że żadna mi się nie podoba.
Nie dla "bez", nie dla "księżniczek", nie dla gorsetów.
Nie dla wiązań z tyłu, nie dla biżuterii na plecach, nie dla kokard.
Nie dla śnieżnej bieli, nie dla ozdób, nie dla błyskotek. Kiedy na ogłoszeniach widziałam "pięknie mieniące się koraliki", "błyszcząc paciorki", "śliczne cekiny", "kryształy Svarowskiego" albo "połyskująca od ozdób" robiło mi się słabo.
Kręciłam główką na widok brokatu, ba - na widok połyskujących nici, którymi wyszyte są koronki.
Niedobrze robiło mi się na widok takich sukienek z wielkimi kokardami albo wielkim dekoltem.
Ogólnie dekolty były dla mnie problemowe, niezależnie od tego czy były wycięte w literę V, głębokie czy nawet zapięte pod szyją jak golf.
Nie podobały mi się długie rękawki, rękawki 3/4, rękawki całe z koronki.
Brak szelek nie wchodził w rachubę.
Kolorowe dodatki nawet w postaci wstążki też niet.
Ogólnie nie podobały mi się pasy, zwłaszcza że przeważnie miały w sobie błyskotki, ale wstążki jakoś też na mnie nie działały.
Nie dla rozkloszowanych, nie dla wielu warstw, nie dla gipiury.
Czepiałam się wzoru koronki, jak podobała mi się koronka to nie podobała reszta.
Guziki? Przezroczyste nie, białe duże nie, perełkowe też nie.
Mi się nie podobało absolutnie nic.
Myślałam, że proste sukienki to coś dla mnie, ale wiem jak wyglądałam w lnianej sukience albo takiej stylizowanej na grzeczną dziewczynkę. Jak dziewczynka z wioski Amiszów. Biblia pod pachę i aureola nad głową - tylko tyle brakowało do pełni świętości, więc też nie.
Ubzdurałam sobie "rybkę" chociaż wszyscy mówili, że nie nie, bo jestem za drobna i będę źle wyglądać.
Chciałam suknię trochę lekką, trochę boho, ale też nie do końca rustykalną, bo nie mam mieć wesela w drewnianej stodole z lampionami tylko w restauracji, a przecież wystrój też trzeba jakoś zaplanować.
Mam jakieś 150 cm z haczkiem, noszę rozmiar 34, ale w stanikach zdecydowanie nie potrzebuję push upów, mój chłopak jest ode mnie wyższy o ponad 30 cm, nie lubię nic co błyszczy i ogólnie - ja to nic nie lubię. Torebki i buty dyskwalifikuję jak mają nieodpowiedni ćwiek, błysk zamka albo zbędny cekin. Sukienki ubieram kręcąc nosem na wszystkie wstążki, kolory czy ozdoby.
Ja się nie nadaję na wybór sukienki!
Mierzyłam suknie u kilku koleżanek (łącznie:5), potem w salonie w Krośnie (Igar - chyba z 6 prób i stan bardzo bliski łez), w Rzeszowie (Afrodyta - trochę lepiej, z niechęcią, ale mogłam wybrać jedną i szyć na miarę). Podczas mierzenia "księżniczki" ledwo stałam w tych warstwach tiulu, a kiedy przyszło mi się odwrócić to zataczałam się jak pijana żaba. Bliżej byłam rzucenia pierścionkiem niż wystąpieniem w wersji Primabalerina & Morze Tiulu i Łez.

Spodobała mi się jedna.
Sukienka jak objawienie.
Ta, jedna, jedyna i żadna inna.
Podobało mi się w niej wszystko i już wszystko było podporządkowane pod tę sukienkę.
W miarę dopasowana, ale nie syrena, śmietanka, nie biel, koronka i tren, prosta, ale elegancka. I o dziwo - z ozdobami, ale i tak skromna.
Ześwirowałam na jej punkcie.
Nawet wzorek na papierze toaletowym mi się z nią kojarzył.
Miałam w telefonie mnóstwo zdjęć z neta, na pamięć znałam jej wzór i jej cenę.
Cenę bardzo odpowiednią do jakości i do tego, że zrobiła ze mnie fankę sukni ślubnych.
Ogólnie suknie są z natury drogie, bo to wydatek rzędu 2-3 tysięcy, nieważne jaki salon czy model.
Ja wybrałam sobie taką za sześć.
Z Warszawy.
Od Violi Piekut.
I uwierzcie mi - mogłabym nie jeść, nie kupować ciuchów aż do wesela (^^ ;D), nie pić kawy w kawiarniach, nie oddychać, ale kieckę bym kupiła.
Nieważne, że na jeden raz, na jeden dzień, na nic innego....





Miłość do sukienki nie przechodzi mi w ogóle, choć sukienka wisi już w mojej szafie.
Taak - tyle było miauczenia, że nie znajdę, że żadna, że wcale, potem że ta i tylko ta, w końcu po telefonie do salonu był lament, bo "skończyła się francuska koronka", a ostatecznie w piętnaście minut znalazłam suknię używaną na olx. Tę, moją, idealną. Z niskiej dziewczyny, z końca Polski ale od czego jest poczta.

Osiem miesięcy przed ślubem wisi w mojej szafie.
A tyle było gadania, że do ołtarza pójdę owinięta w firankę...
Bo do ołtarza pójdę.
Pierwszy krok kościelny - wizyta u księdza - wykonany.
Mamy godzinę, mamy wytyczne.
A sukienka buja się w pokrowcu i czeka.
Czasami trochę ją wyciągam, oglądam i tarmoszę - co za dużo koralików to w końcu nie zdrowo ;)



PS Oczywiście to zdjęcie to atrapa. Nie myślcie sobie czasem, że ujawnię Wam zdjęcia przed ślubem ^^.











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b