Guziki i żaby

Ostatnio obracam się w klimatach wakacyjno - słonecznych, bo w naszej "podróży" przez przedślubne załatwienia postanowiliśmy poszukać podróży poślubnej z działu first minute, a do tego, żeby się odpowiednio nastroić, przeczytałam właśnie książkę o wakacjach we Włoszech.
Plaże, piasek, widok na morze, słońce, bakłażany i kwiaty bugenwilli - mniej więcej w takich tematach ostatnio dryfuję, co przyznam - dobrze mi zrobiło podczas mroźnych poranków spędzonych na drapaniu szyb, wieczorów z herbatą z sokiem malinowym i wszechobecnych podciągań nosem.
Jestem tuż przed zimowym odpoczynkiem, bo zostało mi raptem kilka dni do upragnionych, wymarzonych i wyczekanych ferii, na których muszę podopinać guziki ślubne, i na których nie spełnię większości swoich planów, bo nie mam na to pieniędzy, ale na które i tak się mocno cieszę.
Mam też świadomość, że w czerwcu załapię się na wakacje. Pełnoprawne dwumiesięczne boskie nauczycielskie wakacje.
Słońce, spanie do oporu, okulary przeciwsłoneczne. Byczenie się w basenie u teściów. Mrożona kawa, klapki, maliny i dmuchany flaming.
Wszystko to wiem i chciałabym powiedzieć, że to dlatego tak się czuję.
Przede wszystkim jednak, oprócz zbliżających się ferii, oprócz majaczących gdzieś tam wakacji, właśnie teraz, ni z gruszki ni z pietruszki wśród największego ślubnego galimatiasu osiągnęłam jak sądziłam do tej pory nieosiągalny stan.
Jestem tak bezgranicznie spokojna, że dziś choć jakiś mądry kierowca białego bodajże audi wyjechał mi czołówkę (nie omieszkałam postukać się wymownie w czoło i mu zatrąbić) i chociaż przez chwilę miałam miękkie nogi to zapomniałam o tym całkiem szybko, bo:
Jestem spokojna.

Ostatnio taki spokój, taki ogarniający spokój, brak zmartwień, stresów i nerwów czułam dokładnie trzy lata temu i pamiętam to aż za dobrze, bo potem ta chwila i to uczucie... już nie wróciło ;).
Czyli tak - pracowałam w szkole tak jak chciałam, byłam sama - tak jak chciałam i jechałam na siłownię do Sanoka, bo też tak chciałam. Była taka śnieżyca, że jechałam 30 na godzinę świata nie widząc, ale byłam wtedy napalona na fitness, zumbę i te sprawy.
Miałam świetną pracę, choć na niepełny etat, cudowne dzieciaczki w klasie pierwszej i generalnie bezstresowe życie.
Jadąc w tym śniegu, po białej i śliskiej drodze, ze zdumieniem stwierdziłam, że się nie boję.
Nie boję się zimy, nie boję śliskiej nawierzchni, nie boję tego, że świata nie widać i generalnie od dawien dawna nie czułam ściskania w dołku, kręcenia w żołądku czy kołatania serca i że generalnie nie miałam ŻADNEGO, autentycznie żadnego stresu. Nawet wywiadówki przechodziłam całkiem wyluzowana i naturalna, nie miałam chłopaka, który zżerałby mi nerwy, nic, nic nie zakłócało mojego spokoju. Miałam swój miętowo - szary pokój, kolorową kotkę, książki, wieczorne pisanie, zumbę, zero zmartwień i święty spokój.






Tę sytuację z jazdy przez śnieg wspominałam bardzo często przez ostatnie trzy lata, które potoczyły się błyskawicznie i obfitowały głównie w zmiany.
Szczególnie, gdy trafił się pierwszy stres - zmiana ustawy o dzieciach sześcioletnich i szczególnie, kiedy podjęłam decyzję o pójściu do policji.
I wtedy nagle przypomniałam sobie ze zdwojoną siłą co to jest nerwowe kołatanie serca.
Przez papierologię, masę załatwień, zdjęć, papierków, pożegnań, planów, zakupów, pakowań doturlałam się na szkółkę, gdzie poczułam co to brak wolności, brak prywatności, brak snu i brak czasu. Przez pół roku żyłam zamknięta w koszarach, żyjąc poranną zaprawą, oddychając stresem, bojąc się, że postrzelę siebie albo instruktora, pędząc, lecąc, nie śpiąc, schizując, nie odpoczywając i nie żyjąc normalnie po to, by po powrocie trochę odetchnąć i wpaść w nowy maraton nowych obowiązków, innej mało wdzięcznej pracy, mało wdzięcznych ludzi, jeszcze gorszych przełożonych, stresów, nerwów, czasem niebezpiecznych sytuacji, chwil dziwnych, trudnych i głupich.
Wtedy postanowiłam dokomplikować do reszty swoje życie i wpuściłam do niego faceta. Bo choć może się wydawać, że oddanie się pod skrzydła dwa razy większemu opiekuńczemu policjantowi to poczucie bezpieczeństwa, jednak dla mnie oddać się w męskie ręce to jak dać się związać i wywieźć w bagażniku ;) Niemniej jednak skoczyłam na głęboką, co zaowocowało przeprowadzką razy trzy, zmianą pracy, częstymi kłótniami, docieraniem się i - niesamowite - całkowitym zniknięciem problemów ze spaniem :). Kolejna zmiana pracy, planowanie wesela, planowanie wesela bez dzieci, planowanie zaproszeń gości skoro są ograniczenia miejscowe, planowanie wydatków - i to najbardziej daje się odczuć, szukanie sukni, szukanie WSZYSTKIEGO, choć tak przyjemne, bo ciągnie się od kwiatków, przez bieliznę po muzykę, ale jednak jest mega, mega zajmujące i stresogenne.
Nerwy, stresy, bezsenność, leki na migrenę.
Zgaga, refluks, omdlenia, grypy, gorączki, gastroskopia i chora tarczyca.
I nagle bach - mam ogarniętych większość spraw, ciulowo idzie nam tańczenie, non stop siedzę w internecie i szukam a to zaproszeń, a to winietek, ale po za tym jestem jak ta żaba na liściu, która pływa z przymrużonymi oczami i w nosie ma cały świat. Jakbym codziennie, cały czas była na chilloucie.
Ja. Się. W ogóle. Nie stresuję.
Jedyne stresy to kłótnia z M., chwile kiedy Blue drze na rzyganie albo moment jak podczas mycia naczyń zobaczę pająka w rogu nad zlewem.
Poza tym oaza spokoju i opanowania. Plus chillout żaby ;)

Blue rozrzuca po całym domu piłeczki, nawet w nocy i dopiero jak mu je pochowam to przyłazi menda błękitnokrwista i błękitnooka do tulenia i do naszego łóżka.
Wieszam pranie, oglądając Suitsów (na tapecie"Suits"), idę rano do samochodu wymachując woreczkiem z Blusiową niespodzianką (jak ktoś mnie rano spotka, nie pytać, co niosę) i nucąc pod nosem, po szkolnym korytarzu jak idę to też podśpiewuję i to ani nie hymn USA jak pod ambasadą ani Pachelbela jak w koszarach.
Wieczorami siedzimy z Mateuszem jak lenie z nogami do góry i nosami w telewizorze, siedzę pół godziny w łazience z maseczką na głowie i turbanie, czytam podczas jedzenia i dalej nic nie ćwiczę.
Pokoloruję na psychodeliczne kolory warzywa z dorosłej kolorowanki, razem z dziećmi wytnę koślawe serduszka na Walentynki, obedrę z paznokcia resztę złażącego lakieru i przewrócę się na drugi bok.
W weekendy urządzam maraton porządkowy albo maraton kwitnięcia na sofie z pilotem, serialem, herbatą, książką i kotem.
Oszukam budzik o pięć minut, kiedy Mateusz zapyta co na obiad, odmówię składania zeznań, kupię sobie szarlotkę po pracy, kawę wypiję od święta.
Na obiad zjem kotlety z brokuła, a tuż po tym doprawie się trzema czekoladkami, znów nie pójdę na zumę. Ani na basen. Ani na siłownię.


Poszliśmy za to ostatnio na imprezę i mimo pełnego makijażu (szminka! puder! kooorektor!) i próbnej fryzury byłam wyluzowana jak trzeba (mam nadzieję, że tak samo wyluzowana będę na weselu), zrobiłam dziś dla odmiany porządek na pulpicie, fileta z kurczaka robię tak mechanicznie jakbym była żywą  obrabiarką do mięsa.
Choruję na bransoletkę z białego złota, która idealnie pasowałaby do ślubnej kiecy, generalnie pół życia spędzam w dziecięcej jasnomiętowej piżamie z lisem i spółką, postanowiłam, że najwyżej sprzedam swoje pamiętne urządzenia do ćwiczeń z domu, ale będę mieć na weselu słonecznikowe kule.
Bawię się z Blue w chowanego, uczę się tajników kalendarzyka razem z ulubioną panią z poradni rodzinnej, próbuję namówić Mateusza żeby kupił mi tanie tulipany z supermarketu, choć obiecaliśmy sobie, że nie będziemy sobie kupować żadnych bzdetów na śmieszne Walentynki... (poczekam do Dnia Kobiet i urodzin i wtedy wyssam z palca wszystko co będę chcieć).
Wyławiam z kociej fontanny utopione przez Blusia pluszowe myszki, robię porządki w torebce i szafie, jakbym nie wiedziała, że po chwili i tak zrobi się burdel, zajmuję się tak mało absorbującymi, łatwymi i trywialnymi rzeczami, że aż śmiech na sali.

Idę czekać.
Na Mateusza z pracy, na mokrą piłeczkę przyniesioną przez Blue, na ferie, wesele, wakacje i podróż życia.
Na pytania z cyklu: "To kiedy dziecko?" i na bezcenną minę, jak powiem: "Nigdy!", na umowę na czas nieokreślony i na rudego kota, bo to mi nigdy nie przejdzie :D.










Komentarze