Przejdź do głównej zawartości

Wieszaki

Może nie widziałam jeszcze ani jednego pierwiosnka, może nie wdepnęłam jeszcze w żadną rozjechaną żabę, a muchę widziałam tylko jedną - mocno przypasioną i szybko zakończyła swój żywot (Blusiu polował, pacnął i pożarł), ale już powoli zaczynam czuć wiosnę.
W weekendowej wichurze z gradobiciem, burzy i nagłym ociepleniu, w związku z którym porzuciłam czapkę plus puchówkę i założyłam swoją kochaną zieloną parkę, w dłuższym dniu i większej energii.
No a najwięcej w dzisiejszym dniu.

Przez całą jesień i całą zimę próbowałam zmusić się, by wolne i samotne popołudnie czy wieczór spędzić u rodziców. I bardzo tego chciałam. Naprawdę.
Chciałam wyciągnąć nogi w wysłużonym fotelu, chciałam wyjść na spacer z psem i chciałam posiedzieć wśród ludzi, a nie sama, robiąc pranie albo mordując Netflixa.
Nigdy mi się nie chciało. Ubierać się w te wszystkie czapki i szaliki, drapać szyb (bo robiłam to co rano), odśnieżać (bo robiłam to co rano), jechać, potem znowu drapać (co robiłam już rano) i znowu odśnieżać.
Mogłabym przenieść się tam telepatycznie. W obranych sierścią leginsach w norweskie wzorki, w rozczłapanych kapciach - kotach, a najlepiej razem z moim prawdziwym kotem. Ale że się nie dało, wolałam układać ubrania w szafach albo gnić na kanapie. Lub też próbować czesać gryzącego mnie po dłoniach Bluśka albo robić milion innych pierdół w domu.
A dziś, kiedy po pracy zdążyłam odwiedzić Urząd Skarbowy, Rossmanna (promocja na włosy!), warzywniak, ugotować zupę, zjeść zupę, dać korki, zrobić dwa prania i poskładać książki, ubrania i naczynia, stwierdziłam, że nie będę siedzieć w domu.
Wieczorem też można czytać albo sprzątać kuchnię, a szkoda dnia, mizernego słońca i dziennego światła.
Zadzwoniłam do mamy i wieszając ostatki prania oznajmiłam jej, że przybywam.
Mama ucieszyła się, że wypijemy herbatkę i że da mi do domu zupę ogórkową, ja, że zawiozę im marchewkowe przekładane ciasto, a moja sis zażyczyła sobie kostek lodu.
- Kostki lodu? Skąd mam ci wziąć kostki lodu?
- Z zamrażarki. Przecież macie - aż widziałam, jak wzrusza ramionami po drugiej stronie telefonu.
(W sobotę mieliśmy rodzinną imprezę urodzinową. Z całego asortymentu naszego mieszkania spodziewałabym się książki, kiecki, nawet kota. Kostki lodu dały mi do zrozumienia, że jednak nie jestem odosobniona ze swoimi dziwactwami i że jednak moja rodzina z pewnością nie jest normalna).
Wzięłam wyliczone sześć kostek lodu, marchewkowca, nie wzięłam słoika i pojechałam na herbatę.

Obiecanej herbaty nie dostałam, bo generalnie odmawiam picia wody z kranu. Nie to ujęcie, nie ten smak, plus moje wykwintne podniebienie. Żądam herbaty na bazie wody butelkowanej, bo inna mi śmierdzi. Niestety wody z butelki nie było, więc nie było i herbaty.
Wzięłam za to psa na spacer. Nie z mamą na pogaduchy, nie nad rzekę, nie razem z naszą postrzeloną na wylot (czyt. szaloną) uczęszczającą z nami na spacerki kotką, a sama. Z torbą pełną ubrań do obróbek krawieckich.
Trochę jojczałam, że jak ja z psem będę spódnicę mierzyć, ale uwierzyłam w mamine zapewnienia, że czeka, siedzi grzeczniutko i waruje niczym pies przynajmniej policyjny.
Po drodze spotkałam znajomych i moją wychowankę z przedszkola, gdzie uczyłam, więc przytulasy, wstydlinki,uśmieszki, heheszki.
Tak gdzieś po kwadransie pogaduch przypomniałam sobie, że byłam umówiona do krawcowej.
Potoczyliśmy się (w przypadku Jego Mości Kulki Pedra nie ma mowy o biegu) więc dalej.
Przywiązałam psa do ogrodzenia u sąsiadki, poszłam mierzyć.
Pierwszy szok - spódniczka, którą chciałam zwęzić pasowała jak ulał (o Boże, spełnią się czarne sny i tarczyca utuczy mnie przed samym weselem), drugi - mój pies położył się uwiązany pod płotem i zdawał się czuć jak u siebie. Wąchał sobie kwiatki i strzygł uszkami jak baranek. Chociaż w sumie nie wiem, czy baranki strzygą uszkami. Pedro strzygł.
Wróciłam do domu (*spotkałam kolejną sąsiadkę, tym razem z labradorem) i chciałam się napić wreszcie tej obiecanej herbaty.
- Nie mam wody mineralnej (nie powiedziane na głos; na te twoje wydziwione, śmieszne zwidy). Musimy jechać na zakupy - oznajmiła mama.
No to pojechałyśmy. Ja do towarzystwa, bo nic nie potrzebowałam.

Kupiłam sok malinowy, kapsułki do prania, wielopak wacików, miętowe ściereczki kuchenne i miętową świecę w kwadratowym szkle.
- Muszę do Pepco, poszukać kapci - stwierdziłam wychodząc z Biedry.
Wyszłam z męskimi bokserkami, miętowymi ręczniczkami i niebieskimi wieszakami. Bez kapci.
Wróciłyśmy do domu.
Uznałam, że nie mam czasu na herbatę, że Blumiś sam w domu, a Mateusz zaraz wróci, a ja muszę poukładać nowe rzeczy tak, żeby nie zauważył, że zamięciłam kolejną część mieszkania.
Zanim wyszłam, znalazłam w swoim starym pokoju nowe, zapakowane jeszcze wieszaki.
Porządne, grube, drewniane.
- Potrzebujesz te wieszaki? - spytałam, choć chwilę wcześniej kupiłam cały komplet w Pepco.
- Potrzebuję!
- A mogę chociaż trzy...?
- No możesz. Aa... Pani Marysia kupiła Ci markowe spodnie w szmateksie. Takie same jak ostatnio u niej skracałaś.
- Na pewno nie takie same... - mruknęłam.
- Mówiła, że takie same.
- Ale moje są z Calzedonii, na pewno nie kupiła takich samych - wymamroliłam pod nosem.

Pożegnałam się, wytuliłam kotkę (niestety nie jest uległym dającym się tulić ragdollem, a dziką bieszczadzką kotką z charakterem i na mój widok zmienia się w trzykolorowy puszysty perszing), wytarmosiłam Pedra za uszka.
Do auta ledwo się dotoczyłam i wtaszczyłam się razem z moimi wacikami, ręczniczkami, sokiem i wieszakami. Plus pustym miętowym pojemnikiem po cieście na bazie marchewki.
Bokserek zapomniałam.
Ledwo otworzyłam samochód, kiedy zadzwonił mój telefon.
Mama.
- Co zapomniałam? - westchnęłam, ciesząc się, że przynajmniej nie telefonu.
- Zupy!
...


Z zupą na pokładzie, wciąż bez herbaty pojechałam do siebie.
Znowu ledwo wytaszczyłam kapsułki, ścierki, zestaw wieszaków i resztę gadżetów. Nie zapomniałam już zupy, choć miałam ochotę, bo nieść tyle klamotów i jeszcze pełen słoik w dłoni to więcej niż wyzwanie.
Zasapana wpełzłam do środka, nogą przytrzymując chcącego czmychnąć bokiem Blue.
Pląsając po mieszkaniu jak miętowa wróżka subtelnym ruchem zawiesiłam nowe ściereczki i ręczniki, porozkładałam chochelkę (aaa, bo też kupiłam miętową), wykorzystałam wieszaki do przeorganizowania zawartości szafy. Ogólnie to zdołałam wcisnąć do szafy tylko dwa, zanim drążek zaczął się niebezpiecznie wyginać ku ziemi.
Zanim wbiłam się w legginsy w norweskie wzorki, przymierzyłam zdobyczne jeansy.
Spodnie są genialne. Ogólnie to ledwo na dupę wcisnęłam, bo to 32ka, ale są piękne.
Wąskie, jasne, nowiutkie. I markowe choć nie z Calzedoni.

Wieczór i tak miałam długi. Z maseczką na głowie, z książką, kotem, herbatą z cytryną i kapciami - kotami.
Mateuszowi przedłużyła się służba i zawitał w moich skromnych progach trzy godziny za późno.
Umyłam więc naczynia, wyczesałam kota, wyczesałam siebie.
Majtając nogami w powietrzu stwierdziłam, że to był całkiem miły dzień.

Generalnie nie mam żadnych zdjęć ze spaceru.
Mam tylko fotki miętowych pierdół, marchewkowca i mojego kota.
Ale i tak czuję, że idzie wiosna.


PS Musiałam popełnić jakiś wpis między wpisami o weselu i wpisami o weselu. Chociaż zaczęłam już przejawiać objawy delikatnej przedślubnej sraczki, cieszę się że ten dzień nadchodzi. Znów będę zamęczać Was kotem, nie ślubem ;)))))




























































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b