Jak z bajki Disneya

Dżasmina miała tygrysa Rajaha, Roszpunka Pascala, który był kameleonem, ale Pocahontas przebiła wszystkich. Skubana miała i błękitnego kolibra i zwariowanego szopa pracza.
Nie wiem dokładnie na czym polegała relacja Dżasminy z tygrysem, bo nie pamiętam tej bajki, a imię tygrysa musiałam sobie wyguglać, ale wiem, że blond długowłosa księżniczka nosiła swojego zmiennego przyjaciela na ramieniu, a zabawny szop biegał wszędzie za pomarańczowoskórą Indianką.
Oczywiście była też cała plejada Jane i Kopciuszków, ale one miały swoich Tarzanów i mydełkowatych księciuni, Pocahontas z szopem wygrywała w przedbiegach.

W ogóle nie  marzyłam o Tarzanie, za to strasznie chciałam mieć zwierzątko jak z bajki.
Takie, które jest puchate, bajeczne i zachowuje się jak mój cień.
Miałam kiedyś szynszylka, który był mega puchaty i mega niedostępny. Kochałam go całe jedenaście lat, ale nie mogę powiedzieć, żebym miała z nim więź jak z bajki Disneya.
Mam za to ragdolla.
I on przebija wszystko.
Powiedzieć, że to cień to za mało.
On jest ze mną zżyty, jest do mnie przywiązany, tęskni kiedy mnie nie ma i uwielbia jak wracam do domu.
Co rano (a czasem i w nocy, bywa że i kilkakrotnie) przychodzi i kładzie mi się na piersi. Potem przenosi się na poduszkę. Plącze się między nogami, mruczy. Do pracy wychodzić mi pozwala. Płacze, jak nie ma mnie za długo. Kiedy dzwonię do M., a M. przeważnie rozmawia na głośnomówiącym, Blue biegnie do telefonu i miauczy. Jak wracam do domu, o mało nie zabija się na zakręcie. Sunie jak szalony. Musi się wytulić, wynosić, wypieścić. W ciągu dnia też jest niesamowicie przytulaśny, a przede wszystkim towarzyszy mi wszędzie i we wszystkich czynnościach. Czy idę do toalety, czy wieszam pranie, czy gotuję, sprzątam albo czytam książkę. 
Wyjście z domu po południu jest ciężkie, bo Blue nie znosi mnie wypuszczać z mieszkania. Zawodzenie słyszę na całej klatce schodowej, a także na nagraniu od Mateusza, który jest w szoku, że kot może tak tęsknić.
Ja też tęsknię, ja też uwielbiam, ja nad życie kocham.

Pewnie gdybym nie miała Mateusza, nie miałabym ragdolla. Miałabym pewnie ze trzy koty, ale nie rasowe, no i miałabym psa i drewniany domek.
Pewnie nie miałabym takiego fisia na punkcie kota i kot nie wskoczyłby na pozycję dziecka, bo nie miałabym prawie - męża.
Niemniej jednak jak ze wszystkiego co od życia dostałam, cieszę się nad życie i z tego małego obsrańciucha, bo bez niego ciężko byłoby mi spędzać wieczory samej.
Sama lubiłam być zawsze.
Do czasu, kiedy dowiedziałam się jak to jest szykować podwójne talerze, doradzać w kupowaniu koszul, wychodzić do restauracji, a nawet złościć się psiocząc na całe zło tego męskiego świata.
I na początku myślałam, że to mi trafił się cud, że to tylko mi się tak stało, że nagle kogoś poznałam i zmieniłam punkt widzenia o 180 stopni.
Ale nie.
Widzę, że to po prostu całkiem ludzkie, że z kimś jest lepiej, nawet jeśli samemu było dobrze.
Że prędzej czy później do głosu dochodzą emocje i niechęć do samotności i żadne pieniądze czy rzeczy nie wynagrodzą tego, że nie ma się z kim tego dzielić.
I jeżeli nie ma się porównania, nie wie się jak może być, dobrze jest w samotności.
Ale jak już się to pozna to trudno jest wyobrazić sobie życie bez.
Widzę to wśród ludzi, że jednak ciągnie ich do drugiej osoby, że jednak większość gdzieś tam kogoś szuka i kogoś w życiu chce.
Fajnie, jeśli ktoś tak jak ja był zadowolony ze swojej samotności i książek w osobistej biblioteczce, a miłość sama spada z nieba i się mu dostaje.
Gorzej, jeśli bardzo chce, stara się i szuka, a druga osoba nie przychodzi.
Tym bardziej czuję się szczęściarą i hoduję sobie swoje dwa osobiste szczęścia. Jedno na obiadkach i Kinder Bueno, drugie na suchej karmie i łyczkach mleka sojowego spijanego co rano z moich płatków. Z jednym cieszę się, że spędzę całe wakacje, z drugim całe życie. O obie kosmate mendy się troszczę i martwię.

Oprócz iście bajkowego kota nie mam zbyt disneyowskiego życia.
No, pewnie na własnym ślubie będę trochę jak Calineczka, trochę jak Kopciuszek, a jak Biotebal zadziała to i jak Roszpunka, bo chce mieć wianek, ładne buciki i długie włosy, ale zarówno przed jak i po czeka mnie normalne życie. Jak nic chcę normalności i prostoty. Zdrowia, pracy, masy szczęścia.
Obecnie niecierpliwie czekam na wiosnę i więcej słonecznych dni, choć jak przyjdzie mi wymyć wszystkie okna w mieszkaniu to będę mniej szczęśliwa.
Dzień się wydłużył, więc może wreszcie zaczniemy prowadzić bardziej aktywny tryb życia niż wstań, pracuj, wróć, śpij. Chcemy biegać, chodzić na basen. Póki co jemy warzywka gotowane na parze. Raz jedliśmy.

Znudziła mi się już czarna zimowa kurtka, nudzi mi się taka niezdecydowana pogoda, że ni to zima ni wiosna. Cały czas trzeba nosić czapkę, cały czas mieć cieplejsze skarpetki. Naprawdę mam już dość porannego ubierania szalika, już chcę odmiany, czegoś lekkiego do zarzucenia na siebie i kolorowego do owinięcia szyi.
Zeszłej wiosny w ogóle nie pamiętam.
Pamiętam zimę, pamiętam lato, pamiętam jesień. Na wiosnę czarna dziura.
No, może tylko anginę i szpital Mateusza po naszych pierwszych kwietniowych lodach, cztery kocięta u kotki rodziców i pierwsze dni z Bluśkiem w domu.
Nie widziałam jeszcze pierwiosnków, nie kupowałam nowalijek, nie założyłam adidasów.
Chcę już wiosny tak bardzo! Chcę ubrać sportowe buty, chcę więcej wychodzić z domu, chcę słońca, ruchu, ładnej pogody.

Obecnie plątamy się między urodzinami (ja skończyłam 28, Blue stuknął roczek, w zeszłą niedzielę mój M. miał 29. urodziny), a rozwożeniem zaproszeń. Dopinamy wesele na ostatni guzik, oszczędzamy, działamy.
Ja zapuszczam włosy, Blue włosy gubi, Mateusz zgubi jak się ze mną ożeni ;)
Wszystko toczy się strasznie szybko, mi zlewa się poniedziałek z piątkiem, a listopad z marcem.
Studia, praca, miotła, kot.
I tylko mój disneyowski kot wyleguje się słodko na parapecie, łowiąc promyki słońca albo przychodzi i mruczy swoją disneyowsko kocią mruczankę, przez co kocham go mocniej, więcej, bardziej ;).




Komentarze