Przejdź do głównej zawartości

Oswoić Pachelbela czyli Ślubne odc. 4 (2 miesiące do)

Pana Pachelbela poznałam przez przypadek.
Szybko mi podszedł, od początku ujął, jak nic innego powodował u mnie cały zalew wzruszeń.
Mam z nim cudowne wspomnienia z upalnego lata '17. Towarzyszył mi podczas nocnych służb na terenie OPP Piaseczno, umilał samotne wieczory, powodował ciary na ciele i żaby w żołądku.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że uwielbiam go tak samo mocno i wciąż kocham jego brzmienie.
Bo Pan Pachelbel to kompozytor.
I tak - dźwięki poszczególnych nut wprawiają mnie w głębokie natchnienie i wyciskają mi łzy z oczu, choć wcześniej musiałam sobie zapuścić szampon do oka, żeby to poczuć.

Moja historia z łzami zaczęła się, kiedy zamknęłam rozdział pt. "Twarda, mocna, niedostępna" i otworzyłam się na związek, a historia z Pachelbelem zaczęła się dwa lata temu, trwa nadal i zagra pierwsze skrzypce na moim weselu.
I właśnie.
To nic, że filmiki z zaniedbanymi czy skatowanymi psami wywołują u mnie płacz.
Nie szkodzi, że wzruszam się na niektórych filmach.
Nie przeszkadza mi, że przy każdej nawet najmniejszej kłótni ja, ta która miała zabijać spojrzeniem i rzucać się do gardła - zaczyna połykać smarki.
Mi przeszkadza to, że kocham Pachelbelowski Canon i nie wyobrażam sobie pójścia do ołtarza do innej pieśni, a boję się, że zanim do tego ołtarza dodreptam (a marsz zaczyna się w kulminacyjnym jego dla mnie momencie) będę zalana łzami i mama wydrze mnie spod ręki Mateusza z niemą pretensją: "Co Ty zrobiłeś mojej córeczce?!"albo na pytanie "Czy ktoś widzi przeciwności..." całe dwie nawy podniosą w górę rękę.

Canon powinien być nazywany Canonem, ale ja to jestem ja i nazywam go od nazwiska Pachelbelem.
Włączam go sobie podczas gotowania albo wklepywania maski we włosy. Słucham codziennie. Rano, po pracy, wczesnym wieczorem kiedy siedzę sama w domu. Przy myciu łazienkowego lustra, podczas sprzątania w lodówce. Gram w Mind Your Step, żeby sprowadzić te nuty do czegoś prozaicznego, normalnego i czegoś całkiem beznamiętnego jak na przykład skórka od migdałów. Niestety. Dla mnie Pachelbel to gładki migdał z samego środka Rafaello i czy słucham go po raz pierwszy, trzeci czy dziesiąty, oczy mi wilgotnieją.
Jedyny pomysł jaki przychodzi mi do głowy, kiedy łzy kapią mi w zupę pomidorową, a po policzkach spływa mieszanina maseczki z awokado i łez to taki, żeby zatkać sobie uszy zatyczkami i przejść dziarsko przez ołtarz z bananem na buzi, nucąc sobie w duchu "Viva la vida", a Pachelbela odsłuchać w domu oglądając film z wesela. Po paru tygodniach, w cieplarnianych warunkach kota, koca i kubka herbaty i wtedy sączyć słone krople w Blusiaste uszko.

Wcześniej się bałam, że proboszcz nie pozwoli mi wynająć skrzypaczki, teraz się boję, bo mam jego zgodę.
Okej, ślub to ślub, można się popłakać.
Znając życie płakać będzie moja mama, przyszła teściowa i jeszcze połowa osób, które o to nie podejrzewam, ale w takim momencie powinnam być skałą, a na twarzy mieć maskę. I to na pewno nie tą z awokado. Powinnam być mocna, zdecydowana, z uśmiechem i lekko łobuzerską miną oznajmiać wszystkim: "A tak zakochałam się. No, biorę ślub i co? Fajnie jest", a coś czuję, że może to być mina, która dla wszystkich gości będzie miała tytuł: "No i się popłakała".

Pierwszego tańca i melodyjnego Perfectu też się trochę obawiam.
Nie chcieliśmy dzikich pląsów, mega skomplikowanych figur czy liczenia kroków.
My poprosiliśmy o naukę tańca jak dla tanecznie upośledzonych i nasz układ bardziej przypomina kołysanie się ptaków podczas ptasich godów niż taniec.
Nasze "pięć minut" (w zasadzie to niecałe trzy) to powolne bujanie się (powiedzmy, że w rytm muzyki) z romantycznym patrzeniem sobie w oczy.
Niestety po pewnym czasie M. stwierdził, że strasznie nudny ten nasz taniec, że chce, żeby coś się w nim działo, ja - były mikrokomandos wagi piórkowej - zażyczyłam sobie podnoszeń, ostatecznie doszedł jeszcze walczyk... Mamy układ banalny, ale i tak do wyćwiczenia. Gorzej nam idzie z takim zgraniem czasu, żebyśmy mogli poćwiczyć. Mijamy się, Mateusz wraca do domu po 22, nie mamy weekendów.
Wcześniej istniało podwyższone ryzyko, że jak Edowi załamie się głos to mi zamglą się oczka.
Teraz boję się, że poplątają mi się nogi, potknę się na szpilkach, pomylimy się albo jeszcze coś innego.
Daj Boże, żeby nie było to w momencie kiedy muszę zachować czujność, bo zamiast podniesienia będzie placek i moje krótkie nogi wystające spod warstw sukienki.

Poza tym większych obaw nie mam.
Oprócz tych typowo przedweselnych, żeby wszystko wyszło, żebym ładnie szła z godnością księżnej Meghan (tak, wcześniej zawsze była godność typu Kate, wystarczyło parę sezonów "Suits", żeby zmienić ten zwyczaj), żebym się nie wywaliła, żebym nie pomyliła słów przysięgi.
Trochę się boję, czy zdążę wszystko kupić, czy o wszystkim zapamiętam i czy ze wszystkim się ogarnę, ale poza tym czekam już na ten dzień.
Naprawdę na niego czekam.
Mam nadzieję zobaczyć w nim wszystkich tych, na których mi zależy, mam nadzieję spędzić cudowny dzień i mam nadzieję, że pozostanie mi milion pięknych wspomnień.

Skoro już nie chcę prowadzić życia w pojedynkę, nie będę tej dwójki gasić w zarodku.
Nie będzie wielkiego weselicha na 300 osób, ale nie będzie też cichej uroczystości.
Ani nie muszę ukrywać brzuszka, ani nie musimy chować pieniędzy do skarpety.
Tak teraz dociera do mnie, że gdybym (tak jak zawsze marzyłam) była sama, nie wiem co w swoim powiesiłabym na ścianach. Ładne obrazki, zdjęcia kotów, anglojęzyczne napisy? Parę zdjęć z przyjaciółką, jakieś pamiątki z wakacji?
W niecałe dwa lata dorobiliśmy się masy zdjęć i całkiem sporo wisi na ścianach. Z widokiem na morze, z bukietem kwiatów, z głupimi minami, w kapturze, w Bieszczadach, w domu.
Wisienką na torcie będą nasze zdjęcia w białej sukni i w garniturze. I choć usłyszałam niedawno, że za parę lat będę uważała, że wyglądałam okropnie albo że miałam brzydką sukienkę to ja mówię "Nie ma szans".
Nie mam sukienki z najnowszej kolekcji 2019/2020.
Jest starsza, nienadążająca za nowymi trendami, ale jest wyjątkową, nietypową i idealną dla filigranowej dziewczyny sukienką.
Dla mnie jest najpiękniejsza.
Będę też mieć delikatną biżuterię, naturalny makijaż i lekką fryzurę.
Będę mieć skromne buty i wybuchowe zimne ognie.
Masę białych papierowych motyli i wygodne, niekoniecznie szałowe buty.
Generalnie nie mam nic modnego, prestiżowego, z efektem "wow", za to mam wszystko to co lubię i co mi się podoba.

No i jasne - jestem niefotogeniczna, mam masę wyglądowych kompleksów, ale uwielbiam pozować tyłem i generalnie ładnie się prezentujemy - ja niska drobna i Mateusz wysoki postawny.
Zresztą. Jak mogą nie podobać mi się zdjęcia mojego spłakanego (przez Pachelbela) oblicza, mamy rzucającej w Mateusza butem czy mnie w plenerze wskakującej na plecy (już) męża, bo zobaczyłam pająka??? :)))


PS Do ślubu zostało równo dwa miesiące.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b