Przejdź do głównej zawartości

Ostatnia prosta, ostatni miesiąc (ślubne odc. 5)

Przed nami ostatnia prosta - miesiąc do ślubu.
Właściwie ogarnęliśmy już wszystko.
Na szczęście całe to "wszystko" rozłożyliśmy całkiem ładnie w czasie - i kwestie załatwień i kwestie wydatków, dzięki czemu nie było aż takiego mętliku i drastycznej ucieczki pieniędzy z konta (wyrzucając z obiegu marzec, obfitujący i w kurs przedmałżeński i w obrączki i naprawę auta i urodziny. Masakra).

Dziś wiem już chyba wszystko o weselu, zwłaszcza jeśli porównam siebie sprzed półtora roku lub - w wersji bardziej hard - siebie sprzed kilku lat. Zwłaszcza wtedy, kiedy psioczyłam na białe tiule i "wieśniackie" pierścionki, stawiając je na równi z ubezwłasnowolniem, udręką i drogą przed męki zwanymi potocznie małżeństwem.
Byłam całkowicie zielona, jeśli chodzi o sprawy ślubne, seledynowa w kwestii wesela i zgniłozielona w sprawach mody ślubnej (zawsze mówiłam, że kolor miętowy rządzi).

Odrobiłam lekcje solidnie, nauczyłam się wszystkiego o rodzajach materiałów na suknie, ich krojach, biżuterii czy obrączkach, choć na nic mi to, bo od razu wiedziałam, co będę chciała mieć dla siebie.
Suknię ani ciężką ani bogatą, za to lekką i bardziej w stylu boho.
No i cóż - sukienkę mam specyficzną, w stu procentach boho nie jest, nie wiszą mi z niej frędzle, nie jest aż taka znowuż zwiewna, za to ma zmyślną koronkę i koronkowy tren.
Poza tym jest pół dopasowana, pół luźna, pół lekka, pół elegancka.
Obrączki? Białe złoto, proste, najprostsze, bez diamencików, a biżuterię kupiłam bardzo delikatną i drobną. Chcę ją wykorzystać i po weselu więc na nic mi wielkie błyskotki takie jak te:





Naczytałam się rzecz jasna mnóstwo artykułów, regularnie chłonęłam programy ślubne na tvn style i dręczyłam wszystkie świeżo upieczone mężatki pytaniami, a wszystkich wkoło relacjami.
Telefon mam zapchany inspiracjami fryzur, kompozycji kwiatowych, dekoracji i instagramowych życzeń.
Wiem już co do czego, wiem, jak co się nazywa i wiem, jak to będzie mniej więcej wyglądało.
A przede wszystkim wiem też już dużo więcej o sobie samej i o Mateuszu.

Rezerwowanie sali weselnej po pół roku mieszkania razem jest trochę szalonym pomysłem, szczególnie jeśli nie ma się rodziców dopominających się o wnuki, nie ma się presji wieku i społeczeństwa, a głęboko w nosie się ma ludzi, ich gadanie i to, czego oczekują.
Rezerwowanie sali półtora roku przed, ma tę zaletę, że w każdej chwili można powiedzieć "Do widzenia, zrywamy umowę".
My nie byliśmy tym typem pary.
Oboje raczej stabilni, ja z odrobiną rozproszenia, bujnej fantazji i nutką roztrzepania, mój M. z nerwami napiętymi jak postronki, ale nasza decyzja nie była impulsem czy chwilą słabości.
Nie. U nas jakoś gładko poszło, ale byliśmy bardzo świadomi tego, co robimy.

Miesiąc przed ślubem jestem tego pewna jeszcze bardziej. 
Miesiąc przed ślubem z jednej strony czuję się jakbym odkryła sekret tego świata i przepis na szczęście, z drugiej strony wiem, że jeszcze o wielu rzeczach nie mam pojęcia.
Nie boję się w ogóle małżeństwa.
Mieszkamy ze sobą tyle, ile się znamy, więc nie przewiduję większych sensacji.
Acz zdaję sobie sprawę, że będą się zmieniać nasze poglądy, humory, charaktery, plus dojdą nowe doświadczenia.
Z pewnością ludzie, którzy decydują się na zawieranie małżeństwa z perspektywą na zakładanie rodziny, mają niezły miszmasz i obrót życia o 180 stopni. My jesteśmy z tych zachowawczych, uznających się za niezdatnych do pełnienia roli rodziców, cierpiących na rzadki syndrom niechecizmu dziecięcego, więc nasza osobista ustawa nie przewiduje większych ekscesów.
Póki co, choć to trywialne i głupie, boję się samej uroczystości i zabawy.
Ponieważ od jakiegoś czasu żyję w instagramowej rzeczywistości, gdzie idealną parę otacza jak mgła lekki welon, gdzie nie ma brzydkich ujęć, a wszystko jest pięknie upiększone, nie do końca zdaję sobie sprawę, że ślub to nie będzie tylko seria ładnych ujęć.
Zaczynam się bać swojego zachowania, mimiki, tików, nerwów, strachu, ciała, organizmu. 
Zaczynam się martwić pierwszym tańcem, stresem, zmęczeniem, organizacją, tym, żeby wszytko poszło jak należy.
Żebyśmy my byli wyluzowani, a ludzie zadowoleni.
Wszyscy pytają czy się denerwuję i sama nie wiem.
Chyba w sferze podświadomości, bo mam dziwne kołatania serca, uczucie ciągłego niepokoju i lekkie pobudzenie.
Tak świadomie to nie.
Wciąż za dużo do załatwiania, poza tym jest jeszcze praca, studia (bronię się początkiem czerwca), mieszkanie, kot i reszta.


Na razie plączę się w żarówkowych sznurkach, pławię w białym confetti, płynę ciut sztywnym krokiem w walczyku.
Jak nigdy mi nic nie wyskakiwało to nagle mam kolonię krost różnej maści na środku czoła.
Sumiennie faszeruję się już nie tylko Biotebalem, ale i magnezem i żelazem.
Oswajam uszy z kolczykami, a policzki z pudrem.
Byłam dwa razy na solarium, bo moje bledsze niż biały nogi wołały o pomstę do nieba.
Mamy już potwierdzenia gości, listę życzeń dla zespołu i zawieszki na wódkę.
Czekam na wieszaczki z obco jeszcze brzmiącym "Panna Młoda" i prezenty dla świadków.
Muszę domówić więcej lampek, sprawdzić czy zimne ognie dobrze się palą jasnym żywym choć sztucznym ogniem, podpytać mamę czy respektuje wizję białych balonów na domowym podwórku.
W powijakach jest moja wizyta u zakonnic (ustalenie dekoracji w kościele), niekonwencjonalna księga gości, numery stolików i poduszeczka na obrączki obszyta koronką.
O ile na samym początku w ogóle nie chciałam dekoracji ("No bo po co?") i mówiłam, że jedna różyczka na jeden stolik jest okej (to zapewnia restauracja), tak teraz pojechałam.
Kwiatki nie będą się może przesypywać ze stolików, nie będę mieć Bóg wie jakich ozdób, ale duże słonecznikowe kule i lampki żarówki na tarasie mieć muszę.
Dekoracjami bawię się chyba najlepiej i najbardziej mi się podobają.
Cieszę się tymi przygotowaniami i naprawdę kupuję i robię, co mi się podoba, bo więcej okazji nie będzie.

No i sukienką się jaram ponad wszystko.
Ostatnio byłam na przymiarkach, żeby ją zmodyfikować pode mnie i wreszcie nabrało to kształtu. Suknia nie wisiała, a pelerynka nie przytłaczała, bo kiedy panie podpięły ją na mnie i udrapowały materiał jak należy, wyglądałam całkiem inaczej.
I to całkiem ładnie.
Jak nie ja.
Jak ja w sukni ślubnej.
Jak ja, jako panna młoda.
Szok do kwadratu ^^.
Wciąż nie wyrosłam z manii sprawdzania na olx nowych propozycji z działu "Boho boho ślub i wesele"(tak po prostu, dla samej idei sprawdzania, bo i tak nic bym nie zmieniła), ale nie znalazłam już nic, co by choćby w jednej trzeciej, urzekło mnie bardziej niż moja kiecka.
Ta i tylko ta, tak jak i ten i tylko Ten.
Noo i kot.
I kropka ;)









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p