Wesele zbliża się wielkimi krokami, a ja nie odczuwam póki co żadnego stresu.
Został tydzień z haczkiem do, a póki co nie ma u mnie ani kołatania serca, ani żab w żołądku ani lęku przed tym, jak to będzie wyglądało.
Mam za to zapalenie gardła, krtani i tchawicy, antybiotyk, leki i zwolnienie lekarskie.
To jest chyba moje niepisane i niechciane motto życiowe.
Złapać jakieś gó**o przed ważnymi życiowymi sprawami.
Czy to test sprawności do policji, czy wycieczka nad morze, czy też ważny egzamin.
Myślę więc, że może mój stres ma formę zawoalowaną i choć nie czuję poddenerwowania, podświadomie stres uderza u mnie w najczulsze struny - w odporność. I tak, w policji ciągle miałam sprawy pęcherzowe, w przedszkolu migreny, no a przed ślubem mam oddechowe trio.
Nadmienię, że jutro czeka mnie egzamin ze studiów podyplomowych. Ciekawe, po jakiego grzyba jeździłam do bibliotek pedagogicznych, targałam opasłe tomiska i nawet nękałam tatę, żeby pożyczał mi niedostępną u nas książkę w Krośnie. Teraz wypadałoby mi zabrać ze sobą wiedzę i znikopis.
Łapanie chrypki to moja specjalność.
Dość często mi się zdarzała i na ogół, co muszę przyznać - byłam dość zadowolona z takiego obrotu spraw. Zawsze jak zaczynałam chorować, czułam się źle, miałam gorączkę i wszystko mnie bolało. W momencie kiedy czułam coraz niżej schodzące podrapywanie, wiedziałam, że zacznie się chrypa i równolegle ustąpią wcześniejsze symptomy. Potem wystarczyło się przemęczyć tydzień z chorobliwą chrypą, zostawały mi ze dwa dni seksownej lekkiej chrypki i voila - byłam zdrowa.
Tym razem jednak coś poszło nie tak.
Zatoki trochę mnie przeczołgały, ale się nie dałam. Chodziłam sobie do pracy, uczyłam pierwszaczki (mam zastępstwo). Kiedy zatoki odpuściły i spłynęły w postaci smarków, zaczęło mnie boleć gardło i całą lekcję musiałam popijać wodę, żeby powiedzieć coś do dzieci bez krztuszenia się. A potem wróciłam do domu i poczułam to drapanie.
"Idzie mi chrypka" - powiedziałam wesoło do M., mając na myśli :"Idzie mi chrypka, jesteśmy uratowani! Nie będzie gorączki, nie będzie L4. Pochrypię trochę i będzie ok". Poszłam spać, ale rano chrypiałam znów troszkę mocniej. Co dziwne - i co pewnie powinno mnie zastanowić, gdybym nie była tak wylajtowana i rozkojarzona - wcale mi nie przeszło, dalej bolało mnie gardło, jakoś tak dziwnie niżej i niżej.
Wzięłam dzieci na plac zabaw, żeby do minimum ograniczyć gadanie. Zresztą - jest czerwiec, niech mają dzień dziecka. Potem trochę ćwiczeń z liczenia do 50. Kaligrafowanie zdania na tablicy i duszenie się pyłem kredy. Laurka od dziewczynki z pierwszej ławki.
Fryzjer, gdzie panie potraktowały mnie jak osobę specjalnej troski i pozamykały drzwi, żeby mnie nie przewiało. Później makijaż próbny, na koniec załatwienia ślubne. Przy tym ostatnim zaczęło mnie już trochę przytykać, a wydawanie głosu zaczęło się robić bolesne i mocno kłopotliwe, więc szturchałam M. i mówiłam monosylabami, o co ma się spytać managera. Wieczorem nie mogłam już praktycznie mówić, choć naprawdę oszczędzałam się jak mogłam. Chociaż taki plan w ogóle nie przychodził mi do głowy jeszcze po południu, wieczorem wiedziałam, że muszę zadzwonić do szkoły i powiedzieć, że muszę iść do lekarza. Zdołałam się nawet pożreć z M. któremu wydawało się, że do niego pyszczę i mam pretensje o nic, bo nie mógł zrozumieć, że przez ściśnięte struny głosowe, wyartykułowanie dźwięku czy modulacja głosem jest poza moim zasięgiem.
A dziś rano obudziłam się i nie miałam jak spróbować swojego wokalu. Zwykle ranki, w które wstaję sama, staram się, powtarzam STARAM nie hałasować. Ponieważ zawsze, ale to zawsze jak się STARAM, wypadnie mi pojemnik z płatkami, spadnie mi dezodorant, trzasną drzwiczki od mikrofali. Mówienie jest więc poza dyskusją, chyba, że szeptanie do kota.
Dopóki przebudzony Mateusz nie zawołał mnie do sypialni i dopóki nie powiedziałam słowa, nie wiedziałam więc jak się miewa mój głos. No cóż. Głosu w sumie nie było. Co znów było dla mnie dziwne, że aż tak pojechałam po bandzie. Przytaknęłam swojej rozsądnej główce, że dzień wcześniej zadzwoniłam do pracy i pobiegłam do lekarza. Przebidowałam bitą godzinę na poczekalni u lekarza (byłam pierwsza, ale ---> szczepienia i bilanse), przeczytałam książkę (genialna, "Lokatorka", polecam!), po czym dowiedziałam się, że tym razem udało mi się rozbić bank.
"Tchawica?" - chciałam powiedzieć, ale się nie udało.
Udało mi się za to energicznie pomachać w stronę kalendarza i dychawicznie miauknąć "Mam wesele piętnastego. Swoje wesele", zanim opadłam bezsilnie na krzesło, nie mogąc się nawet z siebie pośmiać. L4 mam aż do samiutkiego ślubu.
Dostałam receptę na jakiś milion leków, poszłam do apteki i oczywiście od razu do biblioteki. Skoro mam kwitnąć w mieszkaniu, muszę mieć co czytać.
Choć moje obawy o nudę mogą być jednak nieuzasadnione. Dostałam w pakiecie diphergan, a diphergan oznacza jedno. Będę spać. Oj, będę. Zawsze wszędzie słyszałam, że to psychotrop, że świetnie działa przeciwwymiotnie jako środek na chorobę lokomocyjną i że masakrycznie przytępia i usypia. Nie wierzyłam, dopóki jakieś parę lat temu usnęłam pod choinką z bombką w dłoni i ręką wyciągniętą w stronę drzewka.
Jeśli jakikolwiek stres miałby nawet wystąpić, nie będę go świadoma. Po prostu go prześpię.
Z jednej strony czuję się bezpiecznie spokojna. W mieszkaniu, nafaszerowana antybiotykiem będę jak w szklanej bańce - nie dopadną mnie zarazki od dzieci tuż przed ślubem, co też mogłoby się zdarzyć. Póki co mam 10 dni na kurację. Siedzę z kotem, trochę z M. jak ma na później do pracy, jem truskawki i pewnie na truskawkowo - sokowej diecie przebębnię czas do wesela, bo na nic innego nie mam ochoty. Pożyczyłam stos książek, będę oglądać seriale, patrzeć na ładną pogodę przez okno i czekać na wesele.
Nie jest to tak fajne, bo skoro nie mam już korków, kończą się studia i kończy rok szkolny, wolałabym iść do pracy, a potem siedzieć na słonku i się obijać, ale niestety. Zdrowie najważniejsze, wesele to priorytet, a moja tchawica zasługuje na odpoczynek.
***
No i oczywiście. Spałam całe popołudnie jak nietomna, a drugą dawkę przekimałam. Zapowiadają się ciekawe dni.
Po południu pogoda się spierdzieliła i zaczęło padać, książek nie tknęłam, serial oglądałam jednym okiem. Kot spał ze mną, ale marudzi mi za uchem, że jestem nudna i co mu ze mnie, skoro cały czas śpię. Odezwał się. Pracownik miesiąca...
Został tydzień z haczkiem do, a póki co nie ma u mnie ani kołatania serca, ani żab w żołądku ani lęku przed tym, jak to będzie wyglądało.
Mam za to zapalenie gardła, krtani i tchawicy, antybiotyk, leki i zwolnienie lekarskie.
To jest chyba moje niepisane i niechciane motto życiowe.
Złapać jakieś gó**o przed ważnymi życiowymi sprawami.
Czy to test sprawności do policji, czy wycieczka nad morze, czy też ważny egzamin.
Myślę więc, że może mój stres ma formę zawoalowaną i choć nie czuję poddenerwowania, podświadomie stres uderza u mnie w najczulsze struny - w odporność. I tak, w policji ciągle miałam sprawy pęcherzowe, w przedszkolu migreny, no a przed ślubem mam oddechowe trio.
Nadmienię, że jutro czeka mnie egzamin ze studiów podyplomowych. Ciekawe, po jakiego grzyba jeździłam do bibliotek pedagogicznych, targałam opasłe tomiska i nawet nękałam tatę, żeby pożyczał mi niedostępną u nas książkę w Krośnie. Teraz wypadałoby mi zabrać ze sobą wiedzę i znikopis.
Łapanie chrypki to moja specjalność.
Dość często mi się zdarzała i na ogół, co muszę przyznać - byłam dość zadowolona z takiego obrotu spraw. Zawsze jak zaczynałam chorować, czułam się źle, miałam gorączkę i wszystko mnie bolało. W momencie kiedy czułam coraz niżej schodzące podrapywanie, wiedziałam, że zacznie się chrypa i równolegle ustąpią wcześniejsze symptomy. Potem wystarczyło się przemęczyć tydzień z chorobliwą chrypą, zostawały mi ze dwa dni seksownej lekkiej chrypki i voila - byłam zdrowa.
Tym razem jednak coś poszło nie tak.
Zatoki trochę mnie przeczołgały, ale się nie dałam. Chodziłam sobie do pracy, uczyłam pierwszaczki (mam zastępstwo). Kiedy zatoki odpuściły i spłynęły w postaci smarków, zaczęło mnie boleć gardło i całą lekcję musiałam popijać wodę, żeby powiedzieć coś do dzieci bez krztuszenia się. A potem wróciłam do domu i poczułam to drapanie.
"Idzie mi chrypka" - powiedziałam wesoło do M., mając na myśli :"Idzie mi chrypka, jesteśmy uratowani! Nie będzie gorączki, nie będzie L4. Pochrypię trochę i będzie ok". Poszłam spać, ale rano chrypiałam znów troszkę mocniej. Co dziwne - i co pewnie powinno mnie zastanowić, gdybym nie była tak wylajtowana i rozkojarzona - wcale mi nie przeszło, dalej bolało mnie gardło, jakoś tak dziwnie niżej i niżej.
Wzięłam dzieci na plac zabaw, żeby do minimum ograniczyć gadanie. Zresztą - jest czerwiec, niech mają dzień dziecka. Potem trochę ćwiczeń z liczenia do 50. Kaligrafowanie zdania na tablicy i duszenie się pyłem kredy. Laurka od dziewczynki z pierwszej ławki.
Fryzjer, gdzie panie potraktowały mnie jak osobę specjalnej troski i pozamykały drzwi, żeby mnie nie przewiało. Później makijaż próbny, na koniec załatwienia ślubne. Przy tym ostatnim zaczęło mnie już trochę przytykać, a wydawanie głosu zaczęło się robić bolesne i mocno kłopotliwe, więc szturchałam M. i mówiłam monosylabami, o co ma się spytać managera. Wieczorem nie mogłam już praktycznie mówić, choć naprawdę oszczędzałam się jak mogłam. Chociaż taki plan w ogóle nie przychodził mi do głowy jeszcze po południu, wieczorem wiedziałam, że muszę zadzwonić do szkoły i powiedzieć, że muszę iść do lekarza. Zdołałam się nawet pożreć z M. któremu wydawało się, że do niego pyszczę i mam pretensje o nic, bo nie mógł zrozumieć, że przez ściśnięte struny głosowe, wyartykułowanie dźwięku czy modulacja głosem jest poza moim zasięgiem.
A dziś rano obudziłam się i nie miałam jak spróbować swojego wokalu. Zwykle ranki, w które wstaję sama, staram się, powtarzam STARAM nie hałasować. Ponieważ zawsze, ale to zawsze jak się STARAM, wypadnie mi pojemnik z płatkami, spadnie mi dezodorant, trzasną drzwiczki od mikrofali. Mówienie jest więc poza dyskusją, chyba, że szeptanie do kota.
Dopóki przebudzony Mateusz nie zawołał mnie do sypialni i dopóki nie powiedziałam słowa, nie wiedziałam więc jak się miewa mój głos. No cóż. Głosu w sumie nie było. Co znów było dla mnie dziwne, że aż tak pojechałam po bandzie. Przytaknęłam swojej rozsądnej główce, że dzień wcześniej zadzwoniłam do pracy i pobiegłam do lekarza. Przebidowałam bitą godzinę na poczekalni u lekarza (byłam pierwsza, ale ---> szczepienia i bilanse), przeczytałam książkę (genialna, "Lokatorka", polecam!), po czym dowiedziałam się, że tym razem udało mi się rozbić bank.
"Tchawica?" - chciałam powiedzieć, ale się nie udało.
Udało mi się za to energicznie pomachać w stronę kalendarza i dychawicznie miauknąć "Mam wesele piętnastego. Swoje wesele", zanim opadłam bezsilnie na krzesło, nie mogąc się nawet z siebie pośmiać. L4 mam aż do samiutkiego ślubu.
Dostałam receptę na jakiś milion leków, poszłam do apteki i oczywiście od razu do biblioteki. Skoro mam kwitnąć w mieszkaniu, muszę mieć co czytać.
Choć moje obawy o nudę mogą być jednak nieuzasadnione. Dostałam w pakiecie diphergan, a diphergan oznacza jedno. Będę spać. Oj, będę. Zawsze wszędzie słyszałam, że to psychotrop, że świetnie działa przeciwwymiotnie jako środek na chorobę lokomocyjną i że masakrycznie przytępia i usypia. Nie wierzyłam, dopóki jakieś parę lat temu usnęłam pod choinką z bombką w dłoni i ręką wyciągniętą w stronę drzewka.
Jeśli jakikolwiek stres miałby nawet wystąpić, nie będę go świadoma. Po prostu go prześpię.
Z jednej strony czuję się bezpiecznie spokojna. W mieszkaniu, nafaszerowana antybiotykiem będę jak w szklanej bańce - nie dopadną mnie zarazki od dzieci tuż przed ślubem, co też mogłoby się zdarzyć. Póki co mam 10 dni na kurację. Siedzę z kotem, trochę z M. jak ma na później do pracy, jem truskawki i pewnie na truskawkowo - sokowej diecie przebębnię czas do wesela, bo na nic innego nie mam ochoty. Pożyczyłam stos książek, będę oglądać seriale, patrzeć na ładną pogodę przez okno i czekać na wesele.
Nie jest to tak fajne, bo skoro nie mam już korków, kończą się studia i kończy rok szkolny, wolałabym iść do pracy, a potem siedzieć na słonku i się obijać, ale niestety. Zdrowie najważniejsze, wesele to priorytet, a moja tchawica zasługuje na odpoczynek.
***
No i oczywiście. Spałam całe popołudnie jak nietomna, a drugą dawkę przekimałam. Zapowiadają się ciekawe dni.
Po południu pogoda się spierdzieliła i zaczęło padać, książek nie tknęłam, serial oglądałam jednym okiem. Kot spał ze mną, ale marudzi mi za uchem, że jestem nudna i co mu ze mnie, skoro cały czas śpię. Odezwał się. Pracownik miesiąca...
![]() |
https://pixabay.com/pl/photos/search/skarpetki/ |
Komentarze
Prześlij komentarz